piątek, 14 lutego 2025

Event — walentynki 2025!

Nie widzicie tej godziny dodania eventu. Tak naprawdę żyjemy w symulacji. Smellsy? Jakie Smellsy? Jest 2015, twój magiczny wilk właśnie się zaręczył i spodziewa się pięciu magicznych wilczątek.

WALENTYNKOWY SZAŁ EROTES

Pojawienie się za sklepowymi witrynami pierwszych walentynkowych wystaw oznaczało dwie rzeczy:
1. Zbliżały się Walentynki.
2. Z b l i ż a ł y s i ę W a l e n t y n k i (z naciskiem na aspekt bycia półbogiem).
Niektórzy próbowali się chować. W labiryncie, w lodówce, pod łóżkiem u twojej matki. Jeśli okazywałxś się półbogiem, gołębie i tak cię znajdywały — z czekającym na otwarcie listem, starannie zalakowanym czerwonym sercem. Ze zleceniem od boga, który wybrał akurat Ciebie. I wcale nie była to prośba czy walentynkowy akt miłosierdzia z Twojej strony.
Wolałxś nie zostać kwiatkiem, żeby odmówić bogu. Trzeba było zaprosić kogoś na randkę. Randkę w akompaniamencie mieczy i jęków strachu, bo goni Was rozwścieczona harpia.

JAK TO DZIAŁA?

Okej, to, że was nie poinformowaliśmy, to tylko i wyłącznie wina moja biochemii. Informujemy więc was teraz — aby wziąć udział w evencie Walentynkowym, musicie dobrać się w pary.
Forma wykonania zleceń polega na dwóch opowiadaniach: jednym, od postaci 1., drugim od postaci 2. Po zaklepaniu zlecenia dostaniecie prywatnie wiadomość z wskazówkami co do przebiegu waszej misji — wszystko, co nie zostanie wymienione we wskazówkach, pozostanie do opisania według Waszej wyobraźni. W parze odpowiednio podzielcie się, kto napisze pierwszą część opowiadania a kto drugą oraz gdzie dodacie wskazówki w obu tekstach.
Pomiędzy dwoma częściami opowiadania powinno znaleźć się też miejsce dla Mistrza Gry, Waszego trzeciego koła u wozu na randce. We wskazówkach będziecie mieć podane miejsce, w którym powinna się skończyć pierwsza część opowiadania — w tym miejscu Mistrz Gry pokieruje was, abyście podjęli decyzję, co robić dalej, dlatego uderzcie do niego, kiedy skończycie pierwszą część opowiadania. Z tego właśnie powodu część pierwsza musi mieć otwarte zakończenie.
Na podstawie waszych wyborów dostaniecie dalsze wskazówki, a druga osoba będzie mogła napisać część drugą. Potem oboje otrzymujecie nagrodę. I uścisk dłoni prezesa.

Ze względu na mały misz-masz fabularny, w tym roku pragniemy nadmienić, że tylko jedna postać dostaje list i zaprasza do wykonania zlecenia drugą.

Przykład otwartego zakończenia:
Musiał skoczyć. Nie miał w zasadzie innego wyboru. Jeśli by nie skoczył, rozszarpałaby go chimera — w ten sposób miał chociaż jakiekolwiek szanse. Zanim potworzyca zdążyła się odwrócić i go dopaść, wyskoczył przez okno.

ZASADY

1. Event można wykonywać TYLKO W PARACH.
1.1. Na jednego właściciela mogą przypadać maksymalnie dwie postacie, oczywiście obie w różnych parach.
2. Zlecenia są zaklepywane — panuje zasada „first come, first serve”, a konkretne zlecenia można rezerwować na odpowiednim kanale na naszym Discordzie. Rezerwację zlecenia może zgłosić jedna osoba z pary, ale wtedy druga musi zatwierdzić swój udział maksymalnie w następnym dniu.
3. Czas na wysyłanie pierwszej części opowiadań jest do 28 lutego 2025.
3.1. Czas na wysyłanie drugiej części opowiadań jest do 14 marca 2025.
4. Każde opowiadanie powinno liczyć min. 500 słów.

NAGRODY

✰ Dodatkowe 20 Punktów Doświadczenia za każde opowiadanie dla postaci, której ono dotyczy.
✰ Nagrody za wszystkie zlecenia są indywidualne i zależą od Mistrza Gry.

MISJE

1. ZLECENIE „ZŁOŚĆ PIĘKNOŚCI SZKODZI” [MG: ALEX]

Zawartość listu:
ZAGINIONY SŁOICZEK KREMU UPIĘKSZAJĄCEGO
Jesteście półbogami? Życie jest wam miłe? Pomóżcie znaleźć Afrodycie, bogini miłości i piękna, zgubiony słoiczek kremu upiększającego.
NAGRODA DLA ZNALAZCÓW: przeżycie, błogosławieństwo bogini.
UWAGA: W PRZYPADKU ZNALEZIENIA SŁOICZKA, POD ŻADNYM POZOREM NIE UŻYWAJ KREMU. Grozi: gniewem bogini (często), samospaleniem (często), porażającą pięknością (często), wysypką na pośladkach (rzadko).
Kontakt pod adresem: Empire State Building, piętro 600”.

2. ZLECENIE „JESTEM PRZECIEŻ NAJPIĘKNIEJSZY, A NA PEWNO NAJSKROMNIEJSZY” [MG: ALEX]

Zawartość listu:
ZNALEZIONO PÓŁBOGA
Uprasza się o odebranie młodego półboga płci męskiej, lat ok. 15, pochodzenia greckiego boga Apolla, z wyspy na Wielkim Jeziorze Słonym w Utah. Na pytanie o imię odpowiada: „bogowie, jestem taki piękny”.
W związku z niefortunną pomyłką lokalną klątwą została objęta niewłaściwa osoba. Proszę o jak najszybszy odbiór zguby. Ciasteczko z wróżbą gratis.
Nemezis
[Pokruszone ciasteczko z wróżbą dołączone do listu przedstawia karteczkę z napisem: „nie patrz dzisiaj w wodę”].

3. ZLECENIE „FUCK ROMEO AND JULIET” [MG: MAE]

Treść listu:
„Colette i Mason to potomkowie Afrodyty i Ateny. Jeśli niezbyt przyjazne stosunki pomiędzy boginiami, pozostałość po zwadzie o złote jabłko, nie jest wystarczająco przykrym uwarunkowaniem, należy wspomnieć, że ich ludzcy rodzice również nie patrzą przychylnie na ich odkrytą niedawno wielką miłość. Choć młodzi zarzekają się, że pozostaną ze sobą aż do śmierci, ich ojcowie, pomiędzy którymi istnieje wieloletni konflikt, gotowi są zrobić wszystko, by rozdzielić tę dwójkę.
Półbogowie schronili się przy płomieniach obozowego ogniska. Sama jednak jestem w stanie jedynie udzielić im schronienia, a sytuacja z minuty na minutę eskaluje coraz bardziej. Dlatego właśnie zwracam się do Was o pomoc. Wierzę, że uda Wam się uratować te dwa zwaśnione rody przed zagładą”.

4. ZLECENIE „AWESOME LESBIAN COUPLE, EVIL AND INTIMIDATING HORSE” [MG: MAE]

Treść listu:
„Widzieliście, że centaury też mogą być homofobiczne? No, to teraz wiecie. Większość z nich jest naprawdę chillowa, ale Pávlos to ten gorszy przypadek dzikiej natury. Pávlos ma córkę, a córka Pávlosa ma dziewczynę, też centaurydę.
Normalnie zaproponowałbym wysłanie mu kilku koni i powinno być po sprawie (a przynajmniej tak twierdzi Zeus), ale nie wiem, czy nie uzna tego za obraźliwe. Dlatego poszukuję kogoś z dużą cierpliwością, kto jest gotowy wytłumaczyć panu końskiemu móżdżkowi, że każda miłość jest piękna. Do listu załączam dwa kaski i zestaw ochraniaczy, tak na wszelki wypadek.
~ Ganimedes”.

5. ZLECENIE „KANAŁOWE OPOWIEŚCI” [MG: ZIRCO]

Zawartość listu:
Ogłoszenie!
Przytrafiła się mała, kanałowa tragedia! Pergaminowy statek spłynął kanałami w nieznanym kierunku; mimo szczerych chęci nie udało się go złapać. Został stworzony z nieprzemakalnego, magicznego tworzywa i w niewłaściwych rękach może… wybuchnąć!
Jest to prywatna zabawka bogini Kloacyny, jednocześnie prezent, nieważne dla kogo, na nadchodzące walentynki!
Każdy śmiałek, który pomoże w odnalezieniu statku zostanie nagrodzony miesięcznym zapasem świeżej, filtrowanej wody oraz pachnącymi kapsułkami do czyszczenia toalet”.

6. ZLECENIE „I NIE OPUSZCZĘ AŻ DO GRY W GOLFA” [MG: ZIRCO]

Zawartość listu:
„Moi Drodzy półbogowie,
Z okazji dnia zakochanych, chciałabym poprosić was o pewną przysługę.
Na polu golfowym schowały się dusze zakochanych, które za nic w świecie nie chcą wrócić do podziemi; są jednak skłonni powrócić pod jednym warunkiem — dziecko boga musi wygrać z nimi w golfa.
Nie musicie się bać. Zjawy nie szkodzą żywym.
Zapraszam waszą dwójkę pod adres: Szczypiorkowa 6/9. Pamiętajcie, by przed wejściem wziąć jeden kij golfowy.
Zimne uściski, Psyche”.

7. ZLECENIE „KLUBOWA VIXA” [MG: ZIRCO]

Zawartość listu:
“Nowy klub poCAŁUNek zaprasza półbogów i inne, mityczne stworzenia, na otwarcie!
Już w tym tygodniu zaplanowane zostało karaoke z Centaurami oraz rozmaite gry planszowe. Dodatkowo oferujemy -15% zniżki od każdej pary na wszystkie zimne napoje.

Choć, kto wie, czy to nie tutaj spotkasz prawdziwą miłość…
a może poznasz gorzki smak miłosnego zawodu.

Anteros!”.

8. ZLECENIE „BUKIET NA MEDAL” [MG: JULEK]

Zawartość listu:
KONKURS NA NAJŁADNIEJSZY BUKIET
Już w ten weekend na alejach Koperkowych odbędzie się konkurs na najpiękniejszy bukiet. W jury zasiądą specjalni goście, najlepsi z najlepszych, którzy ocenią wasze prace!
Ale, ale! Wygrać może tylko bukiet stworzony z miłością, a wszelkie kłótnie i nieprzyjacielskie postawy nie będą mile widziane.
Pozdrawiamy, organizatorzy konkursu”.

9. ZLECENIE „SŁODKO-GORZKA PIOSENKA” [MG: JULEK]

Zawartość listu:
„Zostawiam adres, spod którego odebrać musicie paczkę. Miłosny prezent. Potrzeba do tego dwójki silnych, głupich, półbogów.
Dla umilenia sobie romantycznej chwili, polecam włączyć urządzenie, które dostaniecie do rąk od przemiłej nimfy.
Czekam na przesyłkę do końca dnia.

Pan D.”.

10. ZLECENIE „PUŁAPKA NA PISKLAKA” [MG: JULEK]

Zawartość listu:
DARMOWA WEJŚCIÓWKA DO POKOJU ZAGADEK KADECEUSZ
Zapraszam was, tak, właśnie waszą dwójkę, do wzięcia udziału w grze. Nie musicie posiadać żadnej wiedzy ani urządzeń. Wszystkiego dowiecie się na miejscu pod wskazanym, na odwrocie listu, adresem.
Bogowie patrzą, a sam Merkury ocenia. To wasza szansa, by zabłysnąć na Olimpie!
Adres: Karciana 4/20, piętro 5.”

11. ZLECENIE „TERAPIA MOCĄ PÓŁBOGA” [MG: ASX]

Zawartość listu:
„Potrzebujemy kogoś, kto przetestuje naszą najnowszą terapeutkę w Dialogu Serca. Musimy mieć pewność, że poradzi sobie nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. Kto sprawdzi się w tym lepiej niż półbóg? Terapia umówiona jest na przyszłą środę, o 12, reszta danych na odwrocie.
Aha, jest tylko jedna sprawa. Test zakłada terapię dla par. I lepiej dla was, żeby terapeutka nie zorientowała się, że jednak nie jesteście parą. Nie martwcie się na zapas, przecież was nie rozszarpie, jeśli pozna prawdę. Mówię tylko tak na wszelki wypadek”.

12. ZLECENIE „RUMOUR HAS IT” [MG: MAE]

Zawartość listu:
„Ty również uważasz walentynki za beznadziejny, kiczowaty zwyczaj? Świetnie się składa!
Poszukuję dwójki chętnych, którzy skłonni są pomóc mi zniszczyć ten dzień choć jednej obrzydliwie w sobie zakochanej parze. A może odznaczacie się talentem większym niż przypuszczam i Wasza praca pozwoli na zebranie jeszcze większych plonów?
Na odwrocie tego listu znajdziecie dane rezerwacji do luksusowej restauracji, gdzie, przy pobliskim stole, wraz z dwoma innymi zaprzyjaźnionymi parami zasiądą wasze główne cele. Szepczcie w odpowiednie uszy, przekazujcie odpowiednie wiadomości i z odpowiednią finezją przekręcajcie prawdę.
Pamiętajcie, plotka jest jak płomień — czasem wystarczy mała iskra, by po chwili wszystkich pochłonęło morze ognia. Ale nie dajcie płomieniom się sparzyć, ponieważ konsekwencje mogą być srogie. Jeśli jednak odniesiecie sukces, sprawię, że Wasze imiona znajdą się na wszystkich językach i trafią we wszystkie uszy!
Fama

środa, 12 lutego 2025

Od Ademira — „Mleko i kawa”

Doskonale pamiętał ten dzień. Było zimno, padał deszcz i nie zapowiadało się, by rano miało przywitać ich słońce. Pakował ubrania w jedną torbę, którą kiedyś wcisnął pod łóżko. Nie miał dużo. Nigdy nie posiadał tylu rzeczy, co inni, bogatsi ludzie. Był minimalistą i to wystarczało, by mieć dobre życie.
Zarzucił torbę na ramię i westchnął. Będzie tęsknić. Za nimi wszystkimi. Za sobą z tych czasów. Za treningami. Za tym specyficznym, drewnianym zapachem, który wraz z porami roku albo stawał się bardziej wilgotny, albo suchy. Tutaj zbudował wspomnienia, które będą jeszcze długo grały w jego głowie.
 
Znalezienie pracy w nowym mieście i właściwie nowej rzeczywistości nie należało do najłatwiejszych. Chodził po różnych punktach, pytał ludzi, ale zawsze odsyłano go z kwitkiem. Nikt nie chciał pomóc. Każdy pilnował swojego nosa i nie przejmował się losem młodego, zagubionego człowieka. Gdyby tylko mógł, to zostałby w Obozie dłużej; ale doskonale wiedział, że nie ma już miejsca dla osoby, która wiekiem prawie dwukrotnie przewyższała nowoprzybyłych.
Usiadł na parkowej ławce, otulił się grubym szalem i westchnął. Był dzisiaj w kilku kwiaciarniach, jakiejś kawiarni oraz restauracji. Za każdym razem słyszał, że nie potrzebują nowego pracownika. San Francisco najwidoczniej nie było przyjaznym miastem dla osób bez pracy, chociaż wydawać by się mogło, że miejsc jest od groma.
— Co tak młody człowiek porabia w parku? — Na oko osiemdziesięcioletni starszy pan przysiadł obok Ademira. Siwa broda była tak długa, że mogła posłużyć mu za szalik. — Nie jest ci zimno?
Ademir wzruszył ramionami. Miał na sobie długi płaszcz i okrywał szyję grubym szalem, który wygrzebał w koszu w second-handzie.
— Przyzwyczaiłem się.
— Rozumiem. — Mężczyzna wyciągnął z czarnej torby gazetę, rozwinął ją i zaczął czytać. Na nosie miał małe okulary, Ademir powiedziałby, że mikroskopijne. — Nie pracujesz?
Gdyby chciał, to by pracował.
— Ciężko jest coś znaleźć — przyznał, potarłszy zziębnięte ręce o sobie. — Wszędzie słyszę, że nie szukają pracownika.
— Masz jakieś zainteresowania? — zapytał, nie odrywając wzroku z gazety. — Kwiaty? Jedzenie? Może fotografia?
— Prawdę mówiąc… — zamyślił się. Czy miał jakiekolwiek zainteresowania oprócz chęci przeżycia i sposobów na walkę z potworami? — Chyba po prostu lubię ludzi.
Starzec nic nie odpowiedział. Czytał gazetę, przewracając szeleszczącymi, szarymi kartkami. Siedzieli tak w milczeniu, dopóki mężczyzna nie przestraszył Ademira nagłym pytaniem:
— Sprawdzałeś wszędzie?
— Na kilku ulicach, tak.
— Znam jedną kawiarnię — zaczął, oblizawszy spierzchnięte wargi. — mają przepyszne kawy. Jest to mały budynek, ale z wieloletnią tradycją. Pamiętam, jak przychodziłem tam, kiedy kończyłem studia.
— O, to musi być stara kawiarnia.
— W rzeczy samej. — Pokiwał głową. — Pracuje tam moja wnuczka. Kiedyś mi się żaliła, że nie daje sobie rady, bo brakuje im pracownika, ale nikt nie chce pracować w takim miejscu. Wielka szkoda… — Westchnął. — Młody człowieku, jeśli byłbyś zainteresowany…
— Byłbym — odpowiedział, nie dając starcowi dokończyć.
Mężczyzna posłał Ademirowi ciepły uśmiech. Przypominał mu kogoś, kogo kiedyś dobrze znał, ale nie mógł sobie teraz przypomnieć.
— Proszę, to dla ciebie. — Podał chłopakowi wizytówkę, na której widniał numer telefonu, adres oraz nazwa kawiarni. — Jeśli się zdecydujesz, to spotkamy się na pewno nie raz. — Podniósł się z ławki, wcisnął gazetę pod pachę i się ukłonił tak, jak robiono to przed laty.
— Już pan idzie?
— Jak tak zacząłem mówić o tej kawiarni, to nabrałem ochotę na kawę. — Uśmiechnął się, patrząc rozmarzonym wzrokiem w stronę ruchliwej ulicy, gdzie znajdowało się parę restauracji oraz wspomnianych kawiarni. — Miło było poznać. Do zobaczenia.
I odszedł, pogwizdując pod nosem.
Takie sytuacje zdarzają się raczej tylko w filmach. Nigdy nie mają miejsca w rzeczywistości. Tak myślał Ademir do teraz. Nie przypuszczał, że siedząc zimą na ławce w parku, spotka starca, który zaoferuje mu pracę. Pracę, której tak długo nie mógł znaleźć.
 
Zadzwonił jeszcze tego samego dnia. Numer wpisywał ostrożnie, by nie pomylić żadnej cyferki, a kiedy oczekiwał, aż ktoś odbierze telefon, przeskakiwał z nogi na nogę. Czuł się pierwszy raz od jakiegoś czasu poważnie zestresowany normalną, ludzką interakcją.
Kiedy po drugiej stronie słuchawki rozległ się kobiecy głos, momentalnie zamarł.
— Słucham?
— Dzwonię w sprawie pracy i…
— Och, czyli dziadek kogoś znalazł? Wspaniale! Mogę prosić twoje imię i nazwisko, a potem…
Rozmowa nawet nie trwała dziesięciu minut. Nie odbyli żadnej poważnej rozmowy o pracę. Młoda kobieta zwyczajnie zapisała dane Ademira i poprosiła, by już następnego dnia zjawił się rano pod kawiarnią. Chciała chłopakowi tyle pokazać i tyle opowiedzieć… już przez telefon było słychać, jaką jest gadułą, zapewne na podobnym poziomie, co niedoszły, nowy pracownik.
 
Rano czekał pod zielonymi drzwiami pięknie ozdobionej zieloną roślinnością kawiarni. Wszystko, nawet najmniejszy szczegół, wyglądało pięknie. Jak wyjęte z bajki lub z gazety z czasów przedwojennych. Ten budynek musiał stać tutaj już dobre dziesięciolecia.
Kiedy przyglądał się ładnie rosnącemu bluszczowi, zjawiła się kobieta, z którą wczoraj rozmawiał przez telefon. Była całkiem wysoka i miała długie włosy spięte w koczek. Uśmiechała się promiennie, jakby wcale nie musiała wstać o szóstej, by o ósmej otworzyć kawiarnię.
— Ademir, tak? Dobrze pamiętam.
— Tak, tak. — Przytaknął. — A jeśli…
— A, tak, spokojnie. — Wyciągnęła w stronę Ademira ubraną w rękawiczkę dłoń. — Lillian.
Uśmiechnął się trochę skołowany faktem, że zapomniał imienia kogoś, kto mu się jeszcze wczoraj przedstawiał, ale kobieta nie wydawała się ani trochę tym przejęta. Otworzyła drzwi, które głośno skrzypnęły i zaprosiła Ademira do środka.
Stoliczki były małe, ale bardzo eleganckie; na środku leżały serwetki oraz świeczki, czekające, aż ktoś je podpali. Wszystko było w odcieniach zieleni — ściany, posadzka oraz barek, za którym przygotowywano gorące napoje.
— Pracowałeś kiedyś w kawiarni? — zapytała, kiedy włączyła ogrzewanie i wszystkie światła.
— Jeszcze nie miałem okazji. — Przyglądał się zawieszonym na ścianach obrazach. Każdy z osobna był ręcznie malowany przez jakiegoś utalentowanego artystę. — Będzie to problem?
— Ależ skąd! — Machnęła ręką. — Wszystkiego cię nauczę. Na zapleczu możesz zostawić swoje rzeczy. Zaprowadziła chłopaka do małego pomieszczenia, w którym stał jeden wieszak i znajdowały się może trzy szafeczki. W jednej z nich zostawił plecak.
— Jesteśmy bardzo wcześnie, ale mam nadzieję, że rozumiesz dlaczego. — Kątem oka spojrzała na Ademira, kiedy sprawdzała ekspresy do kawy.
— Żeby wszystko przygotować.
— Ale też, żeby się trochę ogrzać — zażartowała. — Mamy tak świetnie ogrzewanie… zaraz się przekonasz.
Lillian bardzo dużo gadała, pokazując milion rzeczy jednocześnie, a Ademir jakimś cudem wszystko łapał. Kiedy kobieta poprosiła, by zrobił jakiś wzór na kawie, on tworzył dziwaczny twór i się z tego śmiali. Czuł się, jakby trafił na śmieszny kurs na baristę, a nie do pracy, w której będzie musiał obsługiwać prawdziwych gości.
— Jak przyjdzie pierwszy klient, to ty będziesz robić kawę.
— Co… — jęknął, patrząc na swój ubrudzony fartuszek. — Przecież ja wzoru nie umiem zrobić nawet.
— Zobaczysz, że tym razem ci wyjdzie — zachichotała, zakrywając usta dłonią.
Powiedziała i tak się stało, ale Ademir, zamiast namalować piękny kwiat, stworzył wzór, który prędzej przypominał słonia. W każdym razie Lillian bardzo chwaliła sobie nowego pracownika na tyle, że rozpisała chłopakowi zmiany do końca tygodnia i zabroniła mu rezygnować z kawiarni. Ademir nawet przez chwilę nie pomyślał, że mógłby porzucić to wspaniałe miejsce. Jak na poprzednie życia półboga, walczącego o życie, chyba nie mógł trafić lepiej.

─── 
[1122 słowa: Ademir otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Od Luciena CD Arnara — „Romantyczna gra w podchody”

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Czasem dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Nawet jeśli będziesz próbować, to nie znajdziesz logicznej odpowiedzi. Tak było właśnie z Lucienem. Gdzieś w odmętach pamięci próbował wygrzebać moment, kiedy poczuł się właśnie w taki sposób. Nienaturalny, dręczący i niekomfortowy; bo ilekroć spoglądał na Arnara, to odczuwał duszące kłucie w klatce piersiowej. Czuł się jak głodne zwierzę uwięzione w klatce, które musi patrzeć jak szef kuchni, przyrządza krwistego steka. Było to tak niezrozumiałe i tak męczące uczucie, że jeszcze chwila, a by nie wytrzymał.
Właściwie, to nie wytrzymał. Był tym zwierzęciem, które w końcu uwolniło się z klatki i mogło dosięgnąć mięsa. Tak właśnie się czuł, kiedy dotknął Arnara w taki niewłaściwy (tak myślał) sposób i tak niewłaściwie zaraz go potraktował. Przez pierwsze chwile myślał, że to koniec. Że Arnar go znienawidzi i już nigdy więcej ze sobą nie porozmawiają; ale stało się coś, o czym nawet nie myślał w tej głupiej, przesiąkniętej obawami głowie.
Arnar nie tyle wybaczył Lucienowi. Arnar odwzajemnił te męczące, niekomfortowe uczucia, zapewne też uwalniając dzikie, wygłodniałe zwierzę ze swojej klatki. I Lucien w końcu mógł poczuć spokój, nawet jeśli ten spokój trwał tylko chwilę.
 
Nie potrafił na początku odnaleźć się w obozie — czuł się tak, jakby przed chwilą został tutaj odstawiony z jedną walizką i z obawą, co się z nim stanie. Unikał Arnara, unikał wzroku grupowego i zawsze znajdował sobie zajęcie, bojąc się, że zepsuje te relacje. Było to na tyle głupie, że każdej nocy, przed snem, zastanawiał się, co jest z nim nie tak; ale wszystko zaczęło się przez Bena.
Lucien był dzieckiem. Głupim i naiwnym. Ben był trochę większym dzieckiem, ale nie aż tak głupim i naiwnym, co Lucien. Spotkali się przypadkiem i przypadkiem pozwolili sobie na to głupie uczucia. Właściwie, to Lucien sobie pozwolił. Ben od początku wiedział, czego chce i jak to zdobyć.
Tamten chłopak był zupełnie inny od Arnara. Ben był zazdrosny, niedostępny emocjonalnie i nie potrafił komunikować niczego. Zawsze wpędzał Luciena w obawy, sprawiając, że szarowłosy nie mógł spać, tworząc nocami scenariusze, które nigdy się nie spełnią.
Zdążył zapomnieć już dawno. Tamta relacja była przelotna. Nic nie znaczyła. Była głupia, dziecinna i przypadkowa; ale wszystkie sytuacje z Benem sprawiły, że Lucien nie potrafił teraz podchodzić do Arnara inaczej, niż przez pryzmat obaw i niepewności. Odczytywał gesty blondyna zawsze w opaczny sposób, a każda zmiana tonu wywracała żołądek syna Dionizosa na drugą stronę.
A jeszcze, żeby było tego mało — na wiosnę opuszcza obóz.
Lucien zacisnął powieki i przewrócił się na drugi bok. Była trzecia w nocy, a on dalej nie spał, wyobrażając sobie moment, kiedy Arnar przychodzi i mówi: „wiesz, to chyba nie ma sensu”. Wyobrażał sobie Arnara z kimś innym i masę innych niedorzecznych rzeczy, które nie miały prawa się wydarzyć. Gdyby tylko mógł wyjąć mózg z tej twardej czaszki i wyrzucić do stojącego w rogu pokoju kosza…
Nie pamiętał, który dzień z rzędu unikał Arnara i który raz nie odpowiedział chłopakowi na proste pytanie. Siedział teraz nad miską pełną jedzenia, grzebiąc widelcem w warzywach i spoglądał na blond czuprynę, siedząca wśród innych Hermesiaków. Nie wyglądał, jakby się przejmował.
Lucien zatrząsł się na samą myśl. Jeśli się nie przejmuje, to znaczy, że go to nie obchodzi, prawda?
— Będziesz to jadł? — Jesus wskazał na miskę Luciena i pociągnął nosem.
— Co? — zapytał.
Wytrąciło to chłopaka z równowagi. Nie usłyszał nawet pytania, a przed oczami miał Arnara zamiast brata.
— Pytałem, czy będziesz to jadł.
— Ahaaa… — pociągnął, drapiąc się niezręcznie po karku. — Nie, możesz sobie wziąć. — Wcisnął chłopakowi miskę z warzywami do rąk i wstał.
Obejrzał się na zajęte rozmowami rodzeństwo i poszedł przed siebie, sam nie wiedząc, co chce zrobić. Ominął bowiem Hermesiaków, po czym zawrócił, by wyminąć grupkę jeszcze raz. Za każdym tym cholernym razem, patrzył Arnarowi prosto w oczy.
W końcu grupowy pojął i wstał, przepraszając rozgadane rodzeństwo. Jakaś mała dziewczynka coś krzyknęła, kiedy blondyn się podniósł, ale zaraz wróciła do żartowania z braćmi.
Lucien poczuł narastającą gulę w gardle. Ignorował Arnara dobre kilka dni i powinien za to przeprosić. Arnar nie jest winny temu, co sobie ubzdurała szara łepetyna dzieciaka Dionizosa.
— Okej, więc… — zaczął, kiedy znaleźli się dostatecznie daleko od grupki półbogów. — Byłem zajęty.
Było to oczywiście kłamstwo. Na tyle jasne, że Arnar przekrzywił głowę, uśmiechając się w ten specyficzny, grymaśny sposób. Lucien doskonale znał ten wyraz twarzy i zaraz poczuł, jak się cały czerwieni. Czy dziecko Hermesa można było skutecznie okłamać?
— Tak, racja, nie byłem — poprawił się. — Tak naprawdę myślałem, że mnie nie lubisz.
To było najżałośniejsze, co właśnie powiedział. I powiedział to, patrząc prosto w oczy kogoś, na kim mu najbardziej zależało.
— Nie lubię?
— Byłeś zajęty i tak wyszło. Tak pomyślałem — mówił, czując, że z każdym kolejnym słowem wykopuje coraz to głębszy dół pod swoimi nogami.
— Dlatego mnie unikałeś?
Ta rozmowa nie szła w dobrą stronę. Właściwie, czy ta rozmowa szła w jakąkolwiek stronę? Lucien stał przed Arnarem cały czerwony na twarzy, z zaciśniętymi w pięści dłońmi i przeskakiwał z nogami na nogę, jak zniecierpliwione dziecko.
— Powiedzmy, że tak. Właśnie dlatego cię ignorowałem. — Przytaknął. — Przepraszam, że tak wyszło.
Arnar chwilę nic nie mówił. Wyglądał za to, jakby próbował, ale nie mógł wydobyć się na żaden dźwięk, nawet na durne „mhm”.
— Okej.
— Okej?
Grupowy wzruszył ramionami.
— Naprawdę to tyle? — Uśmiechnął się krzywo. Próbował się nie rozpłakać. Dlaczego ta rozmowa była tak żenująca?
— No… jakby, przeprosiłeś, to chyba nie muszę się martwić, prawda?
Arnar był głupi. Był cholernie głupi. Na tyle głupi i nieświadomy, że Lucienowi zabrakło śliny w ustach. Poczuł się jak na Saharze. Jakby nigdy nie pił wody i jakby wysychały mu wnętrzności.
— A, tak, racja — wydukał. — To co? Karty? Gramy w karty? — Próbował nieudolnie zmienić temat, wyciągając nieśmiało dłoń w kierunku Arnara. Chciał dotknąć Grupowego, by zapewnić siebie i swój durnowaty mózg, że nic się nie stało i wciąż może robić te wszystkie „niewłaściwie” rzeczy.
Arnar na szczęście, chociaż ten jeden gest pojął niemalże od razu i złapał Luciena, tak, jak zrobił to w Nowym Jorku. Ten dotyk wciąż był tak samo delikatny oraz pewny.
— Ty chyba nie chcesz grać w karty, co?
— Co?
— Nie musimy grać w karty. Na pewno nie z nimi. — Skinął głową w stronę roześmianego rodzeństwa. Hermesiaki właśnie zaczęły grę w obrzucanie się jedzeniem. Lucien zdążył zapomnieć, jak okropne są to dzieciaki.
— Przestań mówić do mnie takimi półsłówkami — zirytował się. Cały niepokój momentalnie zniknął. — Kompletnie nie wiem, co masz na myśli.
Arnar już chyba czwarty raz wzruszył ramionami. Lucien momentalnie zapomniał o wszystkim, co myślał; o tych wszystkich obawach, niepokojach, wyobrażeniach, jakoby Arnar przestawał go lubić. Zaczął odczuwać teraz irytację, bo prawdziwy, niezmieniony Grupowy Hermesiaków wciąż był tylko nieznośnym Hermesiakiem.
— No dobrze, skoro nie karty, to co? Zaprowadzisz mnie, panie Grupowy?
Na świętą Afrodytę, czy on właśnie zaczął flirtować?
Przycisnął wolną dłoń do ust, patrząc zszokowany na Arnara. Jeszcze przed chwilą płakał w myślach, a teraz zachowuje się jak zakochana nastolatka.

 Aaaarnar? 
─── 
[1132 słowa: Lucien otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

wtorek, 11 lutego 2025

Od Aye CD Chaita — „Pora żebyście się poznali”

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Figurka posiadała wiele drobnych elementów, które posypały się na ziemię i poturlały w różne strony. Aye na klęczkach, tak, jakby się miał modlić, przesuwał się po zimnej posadzce w poszukiwaniu paru śrubek, które były niezbędne do utrzymania konstrukcji w kupie. Chait natomiast stał w boku, rozglądając się za tymi samymi elementami, jakichś poszukiwał Aye; bo chociaż odczuwał kłujący, wręcz duszący, dyskomfort w klatce piersiowej, to nie mógł bezczynnie stać i patrzeć.
Każdą znalezioną śrubkę odkładał na kupkę, którą zbudować tuż przy metalowym, podłużnym elemencie. Wcześniej były to drzwi do kabiny lokomotywy, a teraz wyglądały jak coś, co przeżyło starcie z pociskiem balistycznym; co było dziwne, bo figurka jedynie się przewróciła.
— Nie jest to nic trudnego — rzucił, nie patrząc nawet na Chaita, który z krzywym uśmiechem na twarzy próbował dopingować staremu znajomemu. — Postaram się zrobić to szybko.
Chait nie mógł nawet go poganiać; ba, nie mógł nawet prosić, by naprawił wszystko, doprowadzając figurkę do stanu sprzed upadku. Mógł tylko pokiwać głową, zapewnić Aye, że mają czas i modlić się w duchu, by natarczywy szef nie zaczął dobijać się do drzwi.
Aye naprawiał wiele rzeczy. Przez całe życie zdolności manualne wykorzystywał do tworzenia, niszczenia oraz naprawiania. Mógłby zrobić wszystko, bo wszystko wydawało się proste — wystarczyło, że spojrzał na figurkę i wiedział, gdzie co powinien przykręcić. Czuł się czasem jak robot do zadań specjalnych.
Minęło dziesięć minut, a Aye wciąż szorował posadzkę ubraniami; leżał już na plecach, kiedy naprawiał coś pod figurkę, czołgał się, bo jedna śrubka niespodziewanie wystrzeliła w powietrze i za nic w świecie nie mógł jej znaleźć i wycierał z brudu szyby rękawem koszulki.
— Powinno być dobrze — powiedział, podnosząc się z ziemi. Pot wytarł już i tak ubrudzonymi ubraniami. — Mam nadzieję, że na ziemi nie ma już żadnych brakujących śrubek… — Rozejrzał się dla pewności i w końcu wrócił wzrokiem na biednego Chaita.
— Och, już? — Uśmiechnął się delikatnie. Przez cały ten czas zdążył wymyślić pięć różnych modlitw, żeby tylko nie zjawił się wściekły szef.
— Jest parę wgnieceń, ale nie naprawię tego bez sprzętu. — Wskazał palcem na parę miejsc, ale zrobił to tak szybko, że Chait nawet nie zwrócił uwagi na wspomniane wgniecenia. Dla chłopaka wszystko było idealne. Konstrukcja stała. Szef nie wymyśli powodu, by go zwolnić.
— Dziękuję. Naprawdę.
Gdyby mógł, to wyściskałby Aye, ale stali w pomieszczeniu pełnym lokomotyw, które przyprawiały Chaita o ból głowy. Na dodatek Tajlandczyk zapewnie rozerwałby chłopaka na strzępy i wsadził pomiędzy metalowe elementy.
— Myślę, że możesz otworzyć drzwi… — upomniał Chaita, kiedy ten stał dalej w tym samym miejscu, z tym samym głupkowatym, niezręcznym uśmiechem.
— A, tak! Rzeczywiście! — Pognał w kierunku wejścia z dzwoniącym w ręku pękiem kluczy.
Kiedy otworzył drzwi, do hali napłynęła fala ludzi — dorośli z dziećmi, starsze małżeństwa i nastolatkowie. Przepychali się między sobą, chcąc zobaczyć każdą figurkę, zrobić sobie zdjęcie i podotykać czegoś, co Aye przed chwilą naprawiał z potem na czole.
Chait zniknął w tłumie, zapewne pochłonięty obowiązkami pracownika. Nie było nawet szans, by wśród tylu osób wypatrzeć ciemną czuprynę, bo podobnych ciemnych łepetyn było tutaj co najmniej pięćdziesiąt. Aye tylko westchnął z ulgą, potarł raz jeszcze spocone czoło i wyszedł, by zaczerpnąć swojego powietrza. Tak przepełniona hala momentalnie zrobiła się duszną puszką.
Pokręcił się chwilę wśród innych wystaw, szukając przy okazji łazienki, bo nie czuł się na tyle brudno, że za moment zamieni się w kulkę smaru i potu. To były minusy pracy fizycznej. Zawsze wracałeś brudny, usmarowany czymś ciemnym, żółtym lub brązowym i ciężko było to zmyć nawet mydłem.
Całe szczęście, że łazienki były dobrze oznakowane i Aye mógł spędzić nad umywalką dobre dziesięć minut; umył wszystko, nawet to, co pozornie ubrudzone nie było. Poprawiał włosy przed lustrem, spinając niesforne, odskakujące włosy oraz układał pogniecione ubrania. Nie mógł wyczyścić czarnych, smolistych plam, więc podwinął rękawy i udawał, że nic się nie stało.
Ledwo złapał za klamkę, kiedy do środka wszedł zagubiony wcześniej w tłumie Chait. Wyglądał na równie zszokowanego, co Aye.
— Och? — Tajlandczyk uniósł brwi, patrząc na, jak zawsze, uśmiechniętego półboga.
— Szukałem cię.
— Po co?
— Dobre pytanie.
Gdyby Aye miał dostać pięć dolarów, za każdym razem, kiedy powstrzymywał się przed uduszeniem syna Irys, to byłby już milionerem.
— Chcę ci podziękować i pomyślałem, że może ci się to spodobać… — Wygrzebał z kieszeni breloczek z parowozem. — Mamy tego bardzo dużo na stanie, a to raczej dobry prezent.
Aye wziął do ręki breloczek, sceptycznie spoglądając na Chaita. Naprawienie figurki nie było czymś trudnym i nie spodziewał się, że ktoś pomyślałby o sprawieniu mu prezentu w ramach podziękowań; ale może zapomniał, że do czynienia ma z synem Irys, wiecznie uśmiechniętym i do granic możliwości denerwującym.
— Dziękuję.
— Zostajesz jeszcze? — zapytał, podchodząc do umywalki, by umyć spocone dłonie. Przejrzał się w lustrze, poprawił włosy i odwrócił uśmiechnięty do Aye.
Do granic możliwości denerwujący.
— Myślałem, że…
— Otwiera się nowa wystawa — nawet nie pozwolił koledze dokończyć. — Napiłbym się czegoś.
Aye dawno nie czuł się tak osaczony i przyparty do ściany, jak w tym momencie. Chait mówił i mówił, uśmiechając się tak, jakby nie potrafił utrzymać neutralnego wizerunku do twarzy; a przez to, że Aye przytakiwał, nie widział problemu w swoim gadulstwie.
— Będzie tam takie fajne stanowisko z lemoniadami. Lubisz?
— No… chyba?
— To świetnie. Daj mi piętnaście minut, bo potrzebuję zamienić się z koleżanką.
I wyszedł. Tak po prostu.
Skonsternowany Aye stał jeszcze chwilę przy umywalkach, spoglądając na swoje własne odbicie i pytając, w myślach czym zawinił, że go to spotyka. Zawsze unikał podobnych osób — o tak optymistyczny, charyzmatycznym uosobieniu. Chaita jednak ciężko było się pozbyć szczególnie w momencie, kiedy wyszli z hali pełnej figurkowych lokomotyw hali. Z dala od czegoś, co budowało w nim napięcie i dyskomfort czuł się dobrze na tyle, że mógł męczyć Aye swoją paplaniną.
Poczekał na syna Irys, to oczywiste. Nie mógł uciec przed kimś takim, więc już pogodził się z własnym losem i stał niedaleko makiety, poprawiając rozwiewane przez wiatr włosy.
— Wybacz, że tyle to zajęło… — sapnął, próbując uregulować oddech, kiedy przybiegł już do czekającego Aye. — Udało mi się zamienić, więc mogę teraz przejść na tę inną wystawę, o której mówiłem. Chodź. — Skinieniem głowy poprowadził zmęczonego Aye na drugą stronę, gdzie pracownicy jeszcze rozkładali brakujące makiety i inne, skryte pod płachtami, figurki. Chait zwinnie ich wyminął i poprowadził dziecko Hefajstosa na strefę z jedzeniem oraz piciem. Wspomniana budka z lemoniadą już stała otwarta, gotowa, by przyjąć pierwsze zamówienia.

 Chait? 
─── 
[1035 słów: Aye otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

niedziela, 9 lutego 2025

Od Avery CD Sony — ,,Był sobie raz pajączek..."

Poprzednie opowiadanie

LATO

Całe szczęście, że Sony nie złapała Avery ręką, w której trzymała pająka Robaka Eryka Piłsudskiego.
Wtedy Avery na bank padłoby na zawał.
— Wiesz, chyba świetnie sobie radzisz sam — zaczęło nerwowo. — Może ja w tym czasie pójdę zobaczyć… czy nie ma więcej pająków do uratowania? — zaryzykowało.
Jeśli tylko znajdzie pająka, zabije go bez mrugnięcia okiem, jego ciało spali i wrzuci do zatoki Long Island. Avery nie będzie ratować tych obrzydliwych istot.
Czasami bycie dzieckiem Ateny było męczące — tak naprawdę brak jakichkolwiek zdolności magicznych, mózg z ogromną wiedzą i ADHD, no i jeszcze ta arachnofobia.
Avery zdarzało się przeklinać swą matkę za stanięcie z Arachne do pojedynku, za jej dumę, no a najbardziej — że przywróciła tkaczkę do życia.
Jak dla mnie mogłaby już zostawić Arachne w spokoju i pozwolić jej żyć w Podziemiu czy coś. A jeśli już, to zwrócić jej życie w formie ludzkiej, myślało Avery, idąc mimowolnie za Sony.
Dziecko Ateny nie było pewne, czy jeno nowy towarzysz naprawdę nie zdaje sobie sprawy, czy też po prostu ignoruje fakt, iż z każdą sekundą obok pająka Robaka Eryka Piłsudskiego twarz Avery coraz bardziej kolorem przypominała jeno włosy (podpowiedź: włosy Avery są jasne, niemalże białe).
Gdyby nie jaskrawo pomarańczowa koszulka Obozu Herosów, Avery mogłoby bez trudu ukryć się w śniegu albo, jak w to niektórych filmach jest, przylgnąć do ściany. Avery stałoby się niewidzialne. Idealny kamuflaż.
W chwili, gdy Sony otworzyło dłoń, by sprawdzić, jak miewa się Robak Eryk Piłsudski, Avery mogłoby uchodzić za albinosa. O ile to możliwe, jeno twarz naprawdę stała się bledsza niż włosy (które, swoją drogą, były już odrobinę za długie. Avery musiało udać się do fryzjera).
— Widzisz — Avery zatrzymało się i starało opanować drżenie rąk. — Jestem dzieckiem Ateny. My… nie przepadamy za pająkami, a one za nami. Zapewne nie wiedziałoś. Ale dla swojego i Robaka Eryka Piłsudskiego bezpieczeństwa wolę się oddalić… Nim któreś z nas straci życie.

 Sony? 
─── 
[310 słów: Avery otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

sobota, 1 lutego 2025

Od Elianne CD Kala — ,,Cherry flavoured conversations"

Poprzednie opowiadanie

JESIEŃ

Elianne poprawiła kołnierz płaszcza, który od kilku minut nieprzyjemnie ocierał się o jej skórę. Atmosfera panująca w stróżówce była gęsta jak melasa i nawet próby jej rozluźnienia niewiele dawały. Podkuliła kolana pod brodę, wciąż walcząc o to, żeby to wyjście nie skończyło się całkowitą porażką.
— Nie wiem, jaki masz problem do malinowej herbaty. To klasyka — powiedziała, z westchnieniem ulgi biorąc w dłonie ciepły termos.
Otrzymała w odpowiedzi powątpiewające spojrzenie Kala.
— Jest obrzydliwie słodka — skwitował jedynie, z lekkim grymasem na twarzy pozbywając się niewielkiego paprocha z włosów.
— To nie moją ulubioną herbatą jest taka o smaku pomarańczy i wanilii. — Wzruszyła ramionami, upijając łyk na szczęście jeszcze ciepłej herbaty.
Panująca między nimi cisza wprawiała ją w zakłopotanie; nie była przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy. Jeśli już przestawali rozmawiać, cisza zwykle była lekka, nie spoczywała ciężarem na ich ramionach, niemal wpychając w podłogę. Choć zazwyczaj uważała, że jest całkiem dobra w wypełnianiu dziur beztroską paplaniną, tego dnia wyjątkowo nie mogła jej z siebie wydusić. Wpatrywała się w swoje dłonie trzymające kubeczek, skupiając się na wietrze szumiącym w koronach drzew ponad nimi.
— Wypijmy herbatę i wracajmy do obozu. Nie chcę, żeby w drodze powrotnej złapał nas deszcz — powiedziała w końcu, unosząc wzrok na chłopaka. Lekkie kłamstwo nie sprawiło jej problemu, bo dawało im obojgu pretekst, żeby zająć głowę myślą o rychłym powrocie.
Widziała, że Kal się stara, ale nie chciała go tu trzymać na siłę. Być może oboje powinni dzisiaj odpocząć.

ZIMA

Eli musiała długo się namęczyć, żeby wydusić z Kala informację o dacie jego urodzin. Kiedy w końcu jej się to udało, okazało się, że ma mało czasu na wymyślenie prezentu. Nigdy nie uznawała wymówek typu “Nie chcę prezentu”, “To tylko urodziny”, szczególnie jeśli chodziło o bliższe jej osoby. Uwielbiała sam proces wybierania prezentu i moment, w którym w końcu mogła go wręczyć. Zawsze bardzo się starała, żeby solenizantowi spodobał się podarek. Zresztą, czasami na podarowanie komuś drobnego prezentu wcale nie była potrzebna okazja.
W dniu urodzin Kala, jak na złość, od samego rana przytłoczył ją nadmiar obowiązków. Zanim udało jej się wyrwać, była już niemal pora obiadu. Była pewna, że chłopak korzystał z chwili wolnego czasu dla obozowiczów i krył się w swoim baraku. Wedle przewidywań, właśnie tam go znalazła. Z ładnie zapakowanym prezentem i promiennym uśmiechem podeszła do przyjaciela
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! — powiedziała, ściskając w dłoniach pakunek. Chciała go przytulić przy składaniu życzeń, ale się zawahała. Nie była pewna, czy Kal będzie czuł się z tym dobrze, a nie chciała, żeby czuł się nieswojo w dniu własnych urodzin. Zatrzymała się w trakcie odruchowego gestu i w zamian podała mu prezent. — To dla ciebie. Żebyś więcej nie marzł — dodała z lekkim uśmiechem, odrzucając warkocze na plecy.
Długo zastanawiała się, co takiego kupić Kalowi, żeby prezent ten był zarówno miły, jak i pożyteczny. W końcu doszła do wniosku, że potrzebuje porządnego szalika i rękawiczek; nawet nie liczyła na to, że mógłby zacząć nosić czapkę. Ale szalik i rękawiczki z miękkiego, białego materiału powinny być ciepłe i zapewne nawet pasowałyby do części jego stylizacji. Do tego dołączyła parę drobnych, srebrnych kolczyków w kształcie gwiazdek i element prezentu, który wykonała własnoręcznie. Kiedy odwiedziła dom na święta, wygrzebała w pokoju pudełko z koralikami. Po dokupieniu żyłki, z dokuczającej jej nudy zaczęła robić bransoletki. W końcu wpadła na pomysł, żeby zrobić dla siebie i przyjaciela dwie takie same. Chciała dać mu jedną już wcześniej, ale potem stwierdziła, że lepiej po prostu wręczyć mu to przy okazji urodzin
Mogła mieć tylko nadzieję, że Kal nie będzie rozczarowany prezentem.

 Kal?
 ─── 
 [582 słowa: Elianne otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 30 stycznia 2025

Od Kala — „Pierścionki” — cz. 7

Poprzednie opowiadanie

TW: self-harm

Już wiele razy udowodnił sobie, że nie jest najlepszy w przygotowywaniu się do zrobienia czegokolwiek, do rozmowy z kimkolwiek, a czasem nawet do wyjścia z domu, ale nie przeszkadza mu to we wmawianiu sobie, że jednak to wszystko potrafi. Gdyby tylko miał jakąkolwiek alternatywę poza konfrontacją w cztery oczy! Używanie telefonu Mischy jest jednak dla niego jeszcze większą katorgą niż obsługa smartfona jego ojca, bo przyzwyczajenie się do klikania we wszystko dwa razy (oraz wysłuchiwanie głosu miłej pani, która mówi mu, co próbuje otworzyć) doprowadza go do białej gorączki, a wizja rzucenia telefonem jego najlepszej przyjaciółki w ścianę nie wygląda dla niego jak coś, co obeszłoby się bez konsekwencji, nawet jeśli to Mischa. Za to Ezra zawsze z miłym uśmieszkiem pyta go, co dokładnie chce zrobić i cały czas zagląda mu przez ramię, gdy Kal próbuje w spokoju wyszukać zagadnienie do zadania domowego. Ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie Ezra wyraziłaby największą dezaprobatę, gdyby usłyszała jego pomysł, a już na pewno nie pozwoliłaby mu go wykonać “na jej zmianie”.
W takich momentach Kal jest pozostawiony sam sobie, bo zamiast stwierdzić, że w takim razie jego pomysł musi być naprawdę idiotyczny, postanawia zająć się jego spełnieniem sam. Bycie zdanym tylko dla siebie zdecydowanie nie jest jego ulubioną sytuacją, bo jego myśli nie potrafią zjechać na inny tor i ciągle mieli w głowie jedną sprawę. Po co skupiać się na czymś innym, jeśli może przemyśleć wszystko jeszcze jeden raz? I jeszcze jeden? I jeszcze jeden, tak dla pewności?
Jak dobrze byłoby po prostu wysłać jedną wiadomość, zasnąć na kilka godzin i obudzić się z gotową odpowiedzią!
— Wszystko w porządku?
Kal trochę zaskoczony patrzy na Ezrę, która wbija w niego pytające spojrzenie. Kiedy zapadła między nimi cisza? Przecież tak właściwie niczego nie zrobił…? Nawet nie starał się zachowywać tak, żeby inni mieli wrażenie, że dzieje się coś złego i powinni wreszcie zwrócić na niego uwagę.
W milczeniu kiwa głową.
 
Pierwszy krok: podejść do Floyda. To wychodzi mu zaskakująco dobrze (z pewnością czułby się jak bezwartościowe ścierwo, gdyby mu się to nie udało, zwłaszcza że mają razem lekcje), ale problemy zaczynają się wtedy, gdy musi coś powiedzieć (drugi krok). Wyduszenie z siebie kilku słów nagle zaczyna być dla niego za trudne, wręcz niemożliwe, a wyrazy mieszają się w jego głowie, rozkładają na sylaby, litery, na jakieś inne czynniki pierwsze… Przepchnięcie ich przez jego własne usta okazuje się być niesłychanie trudną sztuką.
— Nadal to nosisz? — Floyd patrzy na niego spod kurtyny wypłowiałej, różowej grzywki, oczywiście mając na myśli jego pierścionek. — Czyli jednak coś dla ciebie znaczyłem.
Kal odkrywa, że teraz jest mu jeszcze trudniej się odezwać. Strumień słów w jego głowie się nie zatrzymuje, ale cała reszta jego ciała jest zamrożona.
— Czego chcesz? — pyta Floyd po zdecydowanie zbyt długiej i niezręcznej pauzie.
Trzeci krok, zaadresowanie problemu (chociaż Kal nie ma już pewności, czy to był trzeci punkt, czy może jakiś ominął albo o którymś zapomniał, bo jego starannie ułożony plan uciekł mu z głowy).
— Czemu rozpowiadasz o mnie plotki?
— Nie przypominam sobie. — Floyd nonszalancko kiwa się na krześle, a Kal uznaje za okropną zniewagę to, że podczas tej rozmowy chłopiec śmie żuć gumę.
— Cayo powiedziało mi co innego — mruczy Kal. Już dawno stracił chęć do tej rozmowy, a jego argumenty, jeżeli można je tak nazwać, przedstawiają się żałośnie.
— A, ono — mówi to tak, jakby Cayo było szczurem, którego zobaczył na ulicy dzisiejszego poranka. — Po prostu powiedziałem, że jeśli ono nie zacznie cię ignorować, prędzej czy później to ty przestaniesz się odzywać.
— Dlaczego? — Zaraz po zadaniu tego pytania Kal czuje, że pieką go policzki. To takie głupie, tak bardzo się w tym momencie kompromituje…
— Bo to prawda.
Na moment zapada między nimi cisza.
— Nie? — niepewnie mówi Kal, przytłoczony złością, która promieniuje od Floyda.
— A jak było ze mną? — syczy chłopiec i aż przestaje bujać się na tylnych nogach krzesła. — Odszedłeś bez słowa. Nic. Zero. Myślałem, że może, nie wiem, wytłumaczysz się? Powiesz coś, coś… cokolwiek, a nie po prostu zamilkniesz i przestaniesz nawet na mnie patrzeć!
Mierzą się spojrzeniami, Kal boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, że niektóre osoby zwróciły w ich stronę głowy i zaciekawione wsłuchują się w przebieg ich rozmowy. Dłonie Kala zaciskają się jedna na drugiej, kostki jego palców bieleją pod wpływem nacisku. Przydługie paznokcie wbijają się w skórę mocniej, niż zazwyczaj, ale on nawet tego nie czuje, przygnieciony wściekłym spojrzeniem Floyda.
— Przepraszam — duka, jego myśli biegną z zawrotną prędkością, żeby mogły wymyślić dalszy ciąg — za to, że uciekłem, ale chyba… chyba nie jestem gotowy na związek — kończy trochę kulawo i nie do końca jest w stanie uwierzyć we własne słowa. Uwierzyć, że w ogóle coś takiego powiedział.
— Super, rychło w czas — prycha Floyd i odwraca głowę w inną stronę. — To ja przepraszam, że się w ogóle w tobie zakochałem — mruczy sarkastycznie.
 
Nie chce nikogo widzieć, ale jego przyjaciółki już dawno przyzwyczaiły się, że skoro nie mogą skontaktować się z nim poprzez jakikolwiek komunikator, to przyjście pod jego dom i dzwonienie domofonem do skutku jest najlepszym sposobem na spotkanie się z nim. Nieważne, jak długo nie odpowiada i pod iloma poduszkami zakopuje głowę, prędzej czy później uderza w niego poczucie winy i pozwala im wejść. Już przyzwyczaiły się, że jeżeli nie ma go z nimi albo wcześniej nie powiedział im, że go nie będzie, to tak naprawdę nie ma szans, że nie ma go w mieszkaniu. Jeśli nie odpowiada szczególnie długo, to znaczy, że ubrany był jak najbiedniejszy menel błagający o kilka centów na piwo i właśnie próbuje doprowadzić się do porządku.
Na szybko związuje krótsze kosmyki włosów w niewielki kucyk z tyłu głowy, bo już powoli irytuje go, jak opadają mu na oczy. Szybko patrzy w lusterko, po czym unosi słuchawkę i kompletnie ignoruje krzyczane do jego ucha słowa. Przyciska guzik otwierający drzwi znacznie za mocno i za długo, niż jest to potrzebne.
Roześmiane dziewczyny taranują drzwi jego mieszkania i świergoczą coś do siebie, podczas gdy on stoi w kącie i w milczeniu je obserwuje. Ezra znacznie szybciej zauważa, że coś jest nie tak. Jej uśmiech nieco gaśnie, gdy wpatruje się w niego z niepokojem.
— Wszystko w porządku? — Podchodzi do niego i przytula go lekko na powitanie. Ostatnio to pytanie niemal stało się stałą częścią ich wszystkich rozmów. Kal mruczy coś w odpowiedzi, ale nie odwzajemnia uścisku.
— Maruda z ciebie — śmieje się Mischa i łapie go za dłonie, jakby chciała porwać go do tańca. — Może choć raz…
— Co ci się stało? — Serce Kala podskakuje, pytanie Ezry wybija z rytmu nawet Mischę, której twarz wyraża czyste zdezorientowanie. Chłopiec powoli wyciąga dłonie z jej uścisku i opuszcza je wzdłuż ciała, jakby to miało pomóc schować zaczerwienione i sine półksiężyce na jego dłoniach. W niektórych miejscach pojawiły się cienkie strupki, choć Kal nie pamiętał widoku krwi.
— Przepraszam — wydusza z siebie, bo to jedyne, co jest w stanie powiedzieć.

──────
[1126 słów: Kal otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]