poniedziałek, 30 czerwca 2025

Od Caroline — „Take me back to Eden” — część 2

Poprzednie opowiadanie

WIOSNA

Pierwszym, co zwiastowało to, że się budzi, było irytujące pikanie szpitalnej maszynerii.
Potem zaczęła czuć, jak cholernie ociężałe wydaje się jej ciało. Miała trudności z uchyleniem powiek, a kiedy chciała się poruszyć, jej prawą rękę przeszył ostry ból. Nie wiedziała, dlaczego wcześniej tego nie czuła. Przez chwilę nie miała pojęcia, gdzie jest góra, a gdzie dół i trwało to przez chwilę, zanim w końcu udało jej się otworzyć oczy. Miała wrażenie, jakby ktoś zasypał je piachem, język miała wysuszony na wiór, a gardło piekło ją niemiłosiernie. Zdecydowanie mogła sobie wyobrazić przyjemniejszą pobudkę, choć zdecydowanie była lepsza, niż żadna.
W głowie wciąż słyszała pisk gumy na asfalcie, a skóra na policzku nieustannie szczypała. Z trudem zamrugała kilkakrotnie, bo jaskrawa biel pomieszczenia wcale nie była miła dla oczu, które już przyzwyczaiły się do ciemności. Nie było tutaj nikogo oprócz jej, ale aparatura w jakiś sposób musiała wysłać sygnał, że się przebudziła, bo po chwili do pokoju weszła pielęgniarka z widocznie zatroskaną miną. Caroline nie mogła rozczytać, jakie imię widnieje na plakietce, którą miała przyczepioną do piersi.
— Dobrze, że się w końcu obudziłaś, kochanie. Długo spałaś, nawet biorąc pod uwagę działanie leków — powiedziała, grzebiąc przy jej kroplówce. — Zaraz przyjdzie tutaj lekarz i zawołam twoich rodziców. Będzie dobrze — dodała z miłym uśmiechem, a po chwili wyszła i znów zostawiła ją samą.
Przymknęła oczy, bo dalej kręciło jej się w głowie. Była zdezorientowana i tak otumaniona, że wciąż nie do końca wiedziała, co się dzieje dookoła niej. Pamiętała drogę do domu, głośny pisk, a potem już nic. Z pewnością zaczęłaby panikować, gdyby tylko jej umysł nie był aż tak przyćmiony.
A potem do szpitalnego pokoju wpadli jej rodzice, zarzucając ją gradem pytań, które w jej głowie zlewały się w bezkształtną masę. Zamrugała kilkakrotnie, ale z tej sytuacji wybawił się lekarz. Mężczyzna łagodnie, ale stanowczo poprosił małżeństwo, aby ustąpili mu miejsce przy łóżku i nieco się uspokoili.
— Proszę się nie martwić. Państwa córka wciąż jest pod wpływem leków przeciwbólowych i z pewnością jest otumaniona — powiedział, a potem zwrócił się do dziewczyny. — Jak masz na imię?
— Caroline.
— Wiesz, gdzie jesteś?
— W szpitalu, a co to ma…
— Wszystko jest w porządku. Wykonamy jeszcze kilka badań, ale twój stan powinien być stabilny — przerwał mężczyzna.
Letarg, w jaki wpędziły ją leki, powoli mijał i ledwo powstrzymała się od poirytowanego prychnięcia. Zamierzając się do tego, poczuła kłujący ból w boku i szybko z tego zrezygnowała.
— Masz złamaną rękę, trzy szwy na czole i sporo powierzchownych obrażeń. Przy upadku mocno się posiniaczyłaś i poobcierałaś, a uderzenie samochodu poobijało ci żebra, ale są całe. Nie masz wstrząśnienia mózgu. Dwa dni na obserwacji i będziesz mogła wrócić do domu — poinformował ją pobieżnie, a potem odwrócił się do Elizabeth i Oliviera, żeby powiedzieć im jeszcze kilka rzeczy.
To trochę wyjaśniało. Zamiast panikowaniem, zajęła się kalkulacją. Szybko umiała się opanować i myśleć trzeźwo. Bycie córką greckiego boga miało swoje plusy. Zerkając w dół, zrozumiała, dlaczego jej ciało wydawało się ociężałe; prawą rękę miała w gipsie. Skóra twarzy piekła zapewne przez szwy i otarcia, które musiały powstać w kontakcie z asfaltem. Na chwilę przymknęła oczy. Cudownie.
Lekarz wyszedł, jej ojciec opuścił pokój zaraz za nim, odbierając telefon, a matka usiadła na brzegu jej łóżka. Była roztrzęsiona, ale pokazywała to dopiero teraz, kiedy zostały same.
— Tak się cieszę, że jesteś cała. Siostra pani Martin jechała do niej w odwiedziny i wpadła w poślizg, nie mogła wyhamować. To wszystko przez ten deszcz — powiedziała, uspokajając drżenie głosu głębokim oddechem.
Elizabeth Leyanall była kobietą zawsze opanowaną i zachowywała zimną krew, ale kiedy chodziło o życie jedynego dziecka, ciężko było zachować spokój. Pani Martin była starszą sąsiadką, z którą ich rodzina utrzymywała dość bliskie stosunki. Caroline tak naprawdę była wściekła bardziej na siebie, niż na kogokolwiek innego.
— Lekarz powiedział, że nic mi nie jest — wymamrotała jedynie.
— Dziewczyny chciały przyjść, ale powiedziałam, że powiadomię je, kiedy się obudzisz. — Elizabeth puściła jej słowa mimo uszu, skupiając się już na czymś innym. — Zadzwonię do mamy Alex, jeśli chcesz. Na pewno się martwią.
Caroline wzruszyła ramionami, ale to znów ją zabolało, więc się skrzywiła. Tylko trochę zatęskniła za otępieniem, jakie jeszcze kilkanaście minut temu dawały jej leki. Kobieta natychmiast zauważyła nieznaczny ruch córki i zmarszczyła brwi.
— Boli cię? Za chwilę poproszę pielęgniarkę, żeby ci coś podała — powiedziała i już wstawała z łóżka.
Dziewczyna zamknęła oczy. To będą ciężkie dwa dni.


────
[714 słów: Caroline otrzymuje 7 Punktów Doświadczenia]

Od Caroline — „Take me back to Eden” — część 1

WIOSNA

Siedząc w szkolnej ławce, Caroline zastanawiała się, co tak właściwie tutaj robi; dlaczego siedzi w szkolnej ławce, zamiast mieczem przeszywać właśnie jakiegoś potwora? Na marginesie kartki rysowała trudne do zidentyfikowania kształty, obserwując, jak długopis coraz mocniej wbija się w papier. Fizyka nigdy szczególnie jej nie interesowała, a nauczyciel zdawał się nie zwracać na nią uwagi, więc mogła w spokoju nic nie robić. I tak uważała, że marnuje tutaj czas, który mogła spożytkować w zgoła inny sposób.
Kiedy w końcu zadzwonił szkolny dzwonek, wrzuciła zeszyt do torby, długopis wsunęła do kieszeni i wygramoliła się z sali. Zanim zdążyła przypomnieć sobie, do jakiej sali ma teraz przejść, ktoś pociągnął ją za pasek torby, żeby podeszła do ściany. Kilka niezbyt przyjemnych słów cisnęło się jej na język, zanim spostrzegła, że sprawcą zamieszania jest jej przyjaciółka.
— Mówiłam do ciebie, ale nie odpowiadałaś, więc musiałam użyć siły — wyjaśniła zdawkowo Alex, puszczając torbę dziewczyny. — Pójdziesz dzisiaj ze mną na zakupy? Muszę kupić prezent dla Nat, a jestem w tym beznadziejna, więc…
Alex zawiesiła pytanie w powietrzu, ale Caroline niemal od razu pokręciła głową.
— Nie dam rady. Dalej nie przeczytałam książki na angielski i pewnie prędko nie spojrzę. Matka mnie ubije, jeśli spadną mi oceny i uziemi mnie na całe wakacje, a czasu mam mało. Jak nie wezmę się do roboty, to się nie wyrobię — powiedziała z westchnieniem, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
Ostatnio gorzej sobie radziła w szkole i nie umknęło to uwadze jej rodziców, przez co zaliczyła już pogadankę. Zagrozili jej, że o Stanach Zjednoczonych będzie mogła jedynie pomarzyć, jeśli coś zawali. A z dysleksją wcale nie szło jej łatwo książek. Na audiobookach nigdy nie mogła się skupić, więc miała przed sobą co najmniej kilka godzin porządnej męczarni. Wolała to niż zrezygnowanie z obozu.
— Dobra, dobra. Nauka to potęgi klucz, czy coś takiego. A dasz radę wyrwać się z domu gdzieś na dniach? Dosłownie na dwie godzinki. — Alex patrzyła na nią niemal z błaganiem w oczach. Naprawdę była beznadziejna w dawaniu prezentów.
— Mam nadzieję. Najwyżej spróbuj dzisiaj sama, a jak nic ci nie wpadnie w oko, to pójdziemy razem — zaproponowała, wzruszając ramionami. — Jak się spóźnię na biologię, to nie wejdę do klasy — dodała, zerkając na zegar. — Dasz mi później znać, na razie.
Alex niechętnie się z nią pożegnała, a Caroline zastanawiała się, czy w trzy minuty dotrze do sali znajdującej się w innym budynku. Żałowała, że przyjaciółka nie zaczęła tematu podczas przerwy obiadowej, kiedy czasu miały pod dostatkiem. Alex, chociaż była w klasie niżej, średnio przejmowała się spóźnianiem na lekcje i innymi przyziemnymi sprawami.
Za to Caroline, kiedy bardzo szybkim krokiem przemierzała korytarze szkoły, myślała tylko o tym że bardzo, ale to bardzo nie chce spóźnić się na biologię.

Kiedy wychodziła ze szkoły, na ulicach Londynu padał deszcz. Zmarszczyła nos, jakby wcale się tego nie spodziewała. Wyciągnęła z torby składaną parasolkę i już po chwili mogła schować się przed deszczem. Od domu dzieliło ją piętnaście minut spaceru i myśląc o tym, jak zapchana musi być komunikacja miejska o tej porze, wybrała spacer. Deszcz nie był szczególnie lodowaty, poza tym miała parasol, a między budynkami wiatr był niemal nieodczuwalny. Przecież się nie rozchoruje od krótkiego spaceru.
Im bliżej była domu, tym bardziej rozrzedzał się ruch na ulicy. Osiedle, na którym mieszkała, było dość spokojne i nigdy nie widywała tu wielu samochodów. Dzieliło ją może kilka minut od wejścia do ciepłego i suchego wnętrza, kiedy musiała przejść przez ulicę. Pobieżnie rozejrzała się na boki i weszła na pasy, widząc, że jadący z prawej strony samochód zwalnia. Wpatrywała się w chodnik po drugiej stronie ulicy, kiedy usłyszała pisk opon z odległości zdecydowanie bliższej, niż się spodziewała. Kiedy była już w drugiej połowie przejścia, nagle poczuła tępe, silne uderzenie w jej prawą połowę ciała. Nie wiedziała, dlaczego czuje pod policzkiem mokrą, chropowatą powierzchnię asfaltu.
A potem zamknęła oczy i nie czuła już nic.

────
[634 słowa: Caroline otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

Od Ricky'ego CD Kuźmy — „I was thinking… maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

Z grzybami, niezbyt bezpiecznie zapakowanymi w torebkę foliową upchniętą w plecaku Rickiego pod zapasową latarką, zaplątaną w linę — oby nożyczki dla leworęcznych ze świnką Peppą nie rozpruły tego woreczka, bo wtedy fioletowa masa połamanych kapeluszów i nóżek przepadnie w śmieciach torby młodego chemika — dwójka półbogów w końcu wyruszyła z powrotem do Obozu Jupiter. Ricky zaraz po wyjściu z jaskini prawie rzucił się na ziemię jak Jan Paweł II, chociaż w sumie nie było aż tak źle, jak się spodziewał. Różowe chmurki były ciekawym zaskoczeniem i elementem, przez który nawet zastanawiał się, czy nie zostać tam dłużej — kto wie, czy taka szansa się jeszcze powtórzy? Niestety, zaczęły w którymś momencie znikać, więc pokornie posłuchał Kuźmy i ruszył w kierunku wyjścia z jaskini, uczepiony dziewczynki mocniej niż rzep psiego ogona.
Był bardzo podekscytowany grzybami, ciągle lekko przerażony miejscem, gdzie się znajdowali, dużo emocji kotłowało się w młodym chemiku. Spojrzał na idącą obok dziewczynkę. To wręcz śmieszna sytuacja, że bez młodszej od niego cztery lata dziewczyny by sobie nie poradził — ktoś mógłby tak pomyśleć, Ricky jeszcze (nie wiadomo czy w ogóle to się stanie) nie wpadł na ten tor myślenia. Miał problem, poprosił kogoś o pomoc, i ten ktoś faktycznie mu pomógł, co pomogło uzyskać to, czego chciał, czy to nie zadziwiające?
Tak właśnie Ricky widział interakcje z ludźmi — pewnego rodzaju przewidywalne równanie, gdzie mógł określić, czego potrzebuje, co się stanie, i co dostanie na końcu. Czasem nie szło wszystko po jego myśli — na przykład kiedy zaczął się śmiać, kiedy jakiemuś maluchowi lód spadł na chodnik. Śmiech zwykle poprawia humor dzieciom, a przynajmniej powinien odwracać ich uwagę? Matka malca miała chyba inne zdanie.
Takie przypadki uważał za skrajne wyjątki, choć cenne dla nauki. Ludzie są tacy trudni, w przeciwieństwie do chemii, więc priorytetyzował to drugie.
Spróbował wykorzystać swoje społeczne umiejętności, zarzucił rozmowę, zaproponował pomoc, co spotkało się z niezrozumiałym dla niego oburzeniem. Chciał dobrze!
Prychnął jeszcze raz i spróbował ponownie. Skoro ona mu pomogła, może mógłby jej podziękować? Nie pomyślał jeszcze nad tym.
— Kuźma wiesz, w ogóle dziękuję za to, że ze mną poszłaś, no do tej dziury. Tak trochę trudno byłoby mi sobie bez kogoś poradzić, a ty byłaś jedyną osobą, jaka przyszła mi do głowy, i nie spodziewałem się sukcesu, ale jednak mam te grzyby! — powiedział Ricky na jednym wydechu i się zaciął. Powinien dodać coś jeszcze?
— Um, wiele to dla mnie znaczy. Chcesz może, na przykład, naklejkę z Garfieldem? Skoro nie chcesz tego kremu. Albo, może spodoba ci się, mam taką szalkę Petriego z ciekawym fioletowym czymś. Będziesz miała pamiątkę po naszej wyprawie!


Kuźma?
────
[423 słowa: Ricky otrzymuje 4 Punkty Doświadczenia]

niedziela, 22 czerwca 2025

Od Kuźmy CD Ricky'ego — „I was thinking… maybe you and I should partner up”

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— Tak — mruczy Kuźma. Patrzy na te cholerne grzybki, jak na źródło wszystkich swoich problemów (co poniekąd jest prawdą). — Zdecydowanie są fioletowe. Ale za mało przypominają żółwie — kontynuuje, tak właściwie nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co mówi.
— Żółwie? Jakie żółwie? — pyta Ricky, w pośpiechu upychając grzyby w swoim plecaku. Zrywając je gołymi rękami, jakby w ogóle nie brał pod uwagę faktu, że fioletowy to raczej nienaturalny kolor dla grzybów i zaraz jego palce mogą spuchnąć do rozmiarów dłoni minotaura, o ile to jest fizycznie możliwe. Przy czym skoro nawet Kuźma uważa to za niehigieniczne i nieodpowiednie dla renomowanego chemika zachowanie (zdecydowanie powinna przestać uważać Ricky’ego za renomowanego chemika, bo to do niczego jej nie doprowadzi), to nie ma co się sprzeczać, tylko założyć jakieś rękawiczki. Chociażby dziurawe.
— No, te, które narysowałeś — tłumaczy, machając ręką w nieokreślonym kierunku.
— Ale to były grzyby! — upiera się Ricky, który chyba właśnie naruszył całą grzybnię, czy co tam jest (Kuźma nie jest dobra z biologii, to za bardzo nie wie), a jednemu grzybkowi odpadł cały kapelusz. Kuźmie coraz bardziej robi się ich żal. W przeciwieństwie do Ricky'ego, ona kulturalnie podcięłaby im nóżki, zamiast wyrywać je na siłę. Może wcześniej trochę by je poprzeklinała i postraszyła, żeby oddały się w jej ręce dobrowolnie i nie były robaczywe.
— Ta… Mhm. Totalnie — stwierdza dziewczynka, nagle czując się zupełnie niepotrzebną (chociaż ulga w ramieniu, którą odczuła, gdy Ricky nareszcie ją puścił, chyba była warta poczucia bycia zastąpioną grzybami). Kopie jakiś kamyczek, kiwa się na piętach, rozgląda się za jakimś smacznym mchem, który mogłaby zjeść w przerwie od… Zjeść? Marszczy brwi, zaskoczona swoimi własnymi myślami. Kto normalny je mech? Czy ona zaczyna myśleć tak, jak myślałby Ricky? Czy on byłby w stanie zjeść mech? Jakie są różnice pomiędzy mchami? Czy niektóre są smaczniejsze od innych? A może…
— Oj, chmurki chyba nam znikają.
— Nie, skąd. — zaalarmowana Kuźma reaguje szybciej, niż spodziewałaby się, że jest w stanie. Prostuje się, skupia wzrok na koledze, zapomina nawet, gdzie poleciał jej kamyczek. Za bardzo woli Ricky’ego zafascynowanego różowymi oparami niż przerażonego ciemnością. Mruga szybko, chociaż jej oczy z jakiegoś powodu próbują sprzeciwić się jej woli i pragną pozostać zamknięte. Jeszcze powstrzymuje się przed spoliczkowaniem się (chociaż jest temu bliska, bo wyjątkowe sytuacje wymagają skrajnych metod), żeby się jakoś dobudzić, i przygryza wargę, próbując znowu się skoncentrować na podtrzymaniu halucynacji.
— Nie no, są trochę mniej różowe, nie sądzisz? — Ricky z niepokojem rozgląda się wokół siebie. Ciemność w najgłębszych zakamarkach jaskini chyba znowu zaczyna mu doskwierać, różowawe cienie ponownie układają się w dziwne, przerażające, uśmiechnięte kształty.
— Może już wystarczy tych grzybów? — pyta Kuźma, z wysiłkiem wymuszając namiastkę uśmiechu, przy czym czuje, że kąciki jej ust się trzęsą. — Może już… sobie pójdziemy? Zimno się zaczyna robić. — Odwraca się na piętach, jak najbardziej nonszalancko (prawie się potyka przez nierówną powierzchnię jaskini), żeby Ricky nie zobaczył niczego podejrzanego w jej zachowaniu. Spięte dłonie wciska w kieszenie, ściskając pięści tak mocno, jakby próbowała nie wypuścić z nich wyimaginowanej nitki, którą wciąż podtrzymuje otępienie umysłu Ricky’ego.
— Dobrze byłoby mieć zapas… Wiesz, na inne eksperymenty… — argumentuje Ricky, choć brzmi niesłychanie słabo, chyba sam jest nieprzekonany co do swoich słów.
— To przyjdziemy tu jeszcze raz, prawda? Znaczy, okej? Dobra? Eee, no bo, jaskinia nam nie ucieknie, co nie? — Desperacja w tonie Kuźmy jest bardziej niż słyszalna, ale ona postanawia to zignorować. Nie ma już siły na próby bycia silną, niezależną kobietą, która wie, co robi, bo nie ma najmniejszego pojęcia, co robi. Próbuje sztuczki z różowymi chmurkami po raz pierwszy w życiu, a to strach powinien być jej specjalnością, nie jego przeciwieństwo. Nie po to istnieje na tym świecie. — Co nie? — żałośnie powtarza, sama nie wiedząc czemu. Przecież nie odpowiadał jej zaledwie przez parę sekund, po co od razu naciskać? Po co?
— No, niby tak… — Ricky niepewnie się z nią zgadza. — Wiesz, chyba trzęsą mi się kolana.
— To z zimna. Tak, właśnie. Z zimna. Niektórzy tak mają. Że im się z zimna kolana trzęsą. — Kuźma ledwo powstrzymuje zestresowany chichot. Nie jest dobra w byciu oparciem dla innych. — Chodźmy już.
Po paru samotnych krokach znowu czuje znajomy, mocny uścisk na ramieniu i… czuje, że zastępuje on znacznie gorszy ciężar, który spoczywał tam chwilę wcześniej.
Blade promienie zimowego, popołudniowego słońca niemal ich oślepiają, gdy wyczołgują się z dziury w ziemi. Kuźma nie ma zamiaru wspominać o tym, jak dziwnie wykańczająca była dla niej wspinaczka na powierzchnię (wcale nie przyszło jej na myśl, że przydałoby się, żeby to Ricky ją podtrzymywał, a nie odwrotnie). Ricky, gdyby na ziemi nie było tyle błota zmieszanego z połowicznie roztopionym śniegiem, pewnie upadłby na kolana, żeby ucałować trawę. Zamiast tego przez chwilę kręci się w kółko, podczas gdy obok niego Kuźma prezentuje sobą postać nastolatki, która poszła spać o czwartej w nocy i mimo tego przyszła do szkoły na pierwszą lekcję o siódmej.
— Super, świetnie, wspaniale, cudownie! Maria Skłodowska-Curie byłaby ze mnie dumna! — bełkocze Ricky, wyrzucając te słowa w eter, bo to oczywiste, że Kuźma go nie słucha. Poza tym, i tak nie miałaby nic do dodania. Zamiast tego chwyta go za nadgarstek i bez słowa ciągnie go w stronę obozu, nareszcie uwolniona od tamtych przeklętych chmurek. Z jakiegoś powodu czuje się jeszcze bardziej zmęczona, niż wtedy, gdy skupiała się na utrzymaniu ich marnego istnienia.
— A ty zawsze masz takie wory pod oczami? Mogę ci dać taki fajny krem, sam wymyśliłem cały skład i w ogóle. Autorska formuła i…
— Przymknij się.
— Ale co tak agresywnie? Ja ci tylko próbuję pomóc…
— Aha.
— No i wiesz, nałożysz raz czy dwa, od razu twoja cera będzie znacznie… mniej fioletowa! Rozumiesz, zrobiłem to, bo pomyślałem, że pół obozu by skorzystało na takim kremie, wszyscy tutaj są niewyspani, szczególnie centurioni albo ci z ambulatorium. Czasem wyglądają jak żywe trupy, przysięgam, jak chodzą po obozie i ich twarze krzyczą “spaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaać” i… To nieważne, że ten krem jest taki zielony, przyzwyczaisz się. Pachnie jak takie klasyczne szampony 5w1, bo stwierdziłem, że wszyscy w obozie są wiesz, takimi silnymi Rzymianami, to będzie akurat pasować, a do tego wygląda podobnie, to stąd ten zielony kolor, nie pomyliłem się z barwnikami ani nie dodałem tam niczego toksycznego, słowo! W każdym razie…
— Błagam cię, mów ciszej.
— Ale ja nie krzyczę!
Kuźma posyła Ricky’emu BARDZO zmęczone spojrzenie. Spojrzenie matki, która przepracowała osiem godzin na obsłudze klienta i odbiera swoje dziecko z przedszkola, a to dziecko szczebiocze jej o tym, że Victoria prawie podcięła mu włosy swoimi różowymi nożyczkami, a Ernest powkładał połamane rysiki od kredek do butów i jego białe skarpetki w owieczki bardzo szybko przestały być białe.
— No daj spokój, udało się nam, a ty się zachowujesz, jakbyśmy stracili pięciu kumpli podczas walki z harpią — prycha naburmuszony Ricky.
Jak z dzieckiem. Jak z przedszkolakiem. W sumie, rysunki Ricky’ego są na bardzo zbliżonym poziomie, co te przedszkolaków, więc… chyba nie ma różnicy.

Ricky? 
──── 
[1121 słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Kala CD Lynn — „Biały gołąb"

Poprzednie opowiadanie

ZIMA

— O czym ty w ogóle mówisz? — prycha Kal, odwrócony plecami do Lynn. Sam nie wie, czy po prostu nie chce patrzeć na ten kłębek nieszczęścia, rozprzestrzeniający wokół siebie aurę czystego smutku (bardzo irytujące, gdy czuje się, jak owy smutek wbija ci lodowate sztylety w serce, bo oczywiście mamusia musiała podarować ci tę kompletnie nieprzydatną moc), czy ma jej tak bardzo dość, że gdyby na nią spojrzał, to nie powstrzymałby się przed uderzeniem jej. — Czy ja ci wyglądam na terapeutę?
Śnieg opada na jego włosy, zostawiając na nich kropelki wody. Na szaliku od Eli zebrała się już cienka warstwa lodu, skroplona para jego oddechów już dawno zamarzła, tworząc zimną skorupkę, nieprzyjemnie mokrą w dotyku.
Nawet nie spostrzegł momentu, w którym gołąb opuścił jego ramię. (Szczerze, spodziewał się, że na odchodnym potraktuje go jako swoją toaletę. Jego wiara w gołębi honor w tym momencie wzrosła o zadziwiający 1% i aktualnie wynosi 1%).
— N… nie, ale… ale pytałeś, więc… — duka Lynn, ale przez wiatr i krew pulsującą w jego uszach, Kal ledwo jest w stanie rozszyfrować jej słowa. To znaczy, rozszyfrowałby je z łatwością, gdyby mu na tym zależało. Problem w tym, że go to ani trochę nie obchodzi.
Zdobywa się na wzruszenie ramionami, idealną odpowiedź na wszystko. Wyczuwa zrezygnowanie Lynn, smutek, rozczarowanie, całą mieszankę nieprzyjemnych emocji, które wszystkie zgodnie kręcą się wokół ciemnej rozpaczy. Bez ani krztyny goryczy czy irytacji, dzięki której mogłoby mu być jej mniej żal. Jest mu trochę przykro, ale nie na tyle przykro, żeby zainteresować się nią bardziej, żeby pomóc, dać jej coś od siebie, pocieszyć, albo chociaż przez chwilę zabawić przyjemniejszą rozmową. To nie jego problem. To z nią jest coś nie tak, nie z nim. To ona nie potrafi rozmawiać, nie on. To ona jest winna temu, że go zirytowała i stracił cierpliwość, to nie jego wina, że nie potrafił wydobyć z siebie minimum empatyczności do nieznajomej. Po co miałby się wysilać, skoro i tak już nigdy się nie spotkają? Jakie miałby z tego korzyści oprócz poczucia się lepiej, bo komuś „pomógł”? Jej też by to nic nie dało. Na chwilę zauważyłaby, że nie cały świat jest jej wrogiem, ale potem… Znowu wróciłaby do punktu wyjścia. I na co było jej zaczepianie samotnego nastolatka w środku lasu? Już on bardziej nadawałby się na mordercę czekającego na ofiarę, niż ona…
Nawet jeśli potem będzie mieć wyrzuty sumienia, nawet jeśli będzie żałować swojej decyzji, gdy jego nerwy nie będą aż tak nadszarpnięte, a zamiast nad zamarzniętym jeziorem będzie w ciemności leżeć z twarzą wciśniętą w poduszkę, gdzie jego mózg będzie torturować go za jego egocentryzm i brak empatii, nawet jeśli przez długi czas jego myśli będą kręcić się wokół przymusu przeproszenia Lynn, Kal i tak…
Śnieg rytmicznie skrzypi pod jego butami. Taki lubi najbardziej. Nie ten sypki proszek, który wsypuje się do nogawek spodni, nieważne, jak ostrożnie się idzie. Już lepsza jest zbijająca się w twarde grudki biała masa. Nienawidzi śniegu.
Nie słyszał, żeby go wołała. Może to i lepiej. Jeszcze powiedziałby coś na tyle okropnego, że dręczyłoby go to przez następne parę lat, dołączone do taśmy „jego najgorszych wyborów życiowych”, przedstawianej mu przez jego własny umysł za każdym razem, gdy choć trochę się rozkojarzy i przestanie kontrolować swoje myśli.
Tak będzie lepiej. Zostawić to jezioro za sobą, nigdy tam nie wrócić. Zapomnieć o dziwnej kobiecie, podobnej do zjawy, która zaczepiła go, gdy jeszcze nie padał śnieg, a potem sukcesywnie coraz bardziej znikająca za jego zasłoną, coraz bardziej upodabniając się do upiora.
Podczas tego spotkania nie potrafił zdobyć się na jakiekolwiek współczucie, więc dlaczego teraz łzy napływają mu do oczu?
To chyba z zażenowania. Gołąb też stwierdził, że to było zbyt niezręczne, żeby wciąż się temu przypatrywać. Okropne przedstawienie. Nic nie wnoszące do jego głupiego, gołębiego życia.

WĄTEK KALA I LYNN ZOSTAŁ ZAKOŃCZONY
──── 
[619 słów: Kal otrzymuje 6 Punktów Doświadczenia]

sobota, 21 czerwca 2025

Od Dahlii CD Dantego i Ishy — „Podróż przez kręgi piekieł"

Poprzednie opowiadanie

Wczorajsze miarowe tykanie zegara jeszcze nigdy nie było tak irytujące. I powolne.
 
Tyk. Tyk. Tyyyyyyyk.
 
Ta knajpa była jedynym otwartym przybytkiem w tej okolicy, w którym mogła w spokoju zebrać swoje notatki, świstki, zapisy wczorajszych chwil. "Przynieść na jutro fakt-" przykryte notką "horses are so cool". Sprawozdania, ciągi cyfr, które w tamtej chwili wiły się przed jej oczami niczym węże. Rzadko miewała problemy ze skupieniem się, więc zaskoczył ją ten nagły opór linii i wykresów.
 
Cisza przerywana tykaniem zegara, brak ludzi, wyostrzone zmysły, tyk, tyk, pustawo, jest normalny wyjście z budynku i poprzez kuchnię prawdopodobnie. Tyk, tyk, musi być, półbóg w stanie gotowości do wojny, tyk tyk, krew pulsuje gęściej w skroniach, tyk, tyk, gdzie jest potwór? Drzwi zamknięte. Wściekle czerwone oraz błękitne oparcia ułożone w równych rządkach dawały potencjalne schronienie. Lada wyjęta niczym z filmów z lat 90 nie wyglądała na stabilną, a jedyną pomocą w walce byłaby mizerna oskubana miętka. Tyk, tyk, lampy dawały przyjemne światło, jednak nie było mocne. Co najwyżej klimatyczne.
 
Wszystkie potencjalne scenariusze rozgrywały się jej przed oczami, a sama strategicznie przycupnęła w miejscu, w którym mogła schować się przed potworem, jednocześnie mając widok na całą salę. Przy tej części baru mruczały lodówki, a zapach zagrożenia mieszał się z zapachem kawy, która stała jakby przygotowana dla anonimowego gościa. W tych okolicznościach odezwał się mały dzwonek w drzwiach, niczym kpina w uszach Dahlii, która próbowała wcześniej otworzyć i wyważyć, bądź co bądź, solidne drzwi. Mężczyzna, wyglądający na bywalca nocnych barów, usiadł przy neonie. Różowe litery układały się albo w "24/7 Coffee" albo "danger" i obu wersji była pewna. Chyba przyciągał go ten kolor, bo zauważyła różowe pasemka oraz okulary.
 
Gdy się przed nią pojawił kolejnego, słonecznego dnia, wzdrygnęła się. Czy się go spodziewała? Niby tak, tylko sądziła, że bliżej wieczora. I rzeczywiście ją odszukał, dzięki czemu na liście znanych jej osób przesuwał się powoli w kierunku etykietki "czubek". Aura tego miejsca stała się ciężka, nieco przytłaczająca dla zmysłów i zastanawiała się, czy Dante czuje to samo. Dalej nie było pewności co do niego, czy jest średnio ogarniętym herosem czy potworem, który wyjątkowo dobrze operuje Mgłą.
 
– Wygrałeś, hm, jakiegoś szejka truskawkowego? – wymruczała zrezygnowana i szybko zamówiła. Uważnie śledziła twarz gościa, szukając jakiegokolwiek znaku emocji. Gdy jednak zobaczyła, jak kryształki na jego zębach błyszczą i odbijają promienie słońca, przewróciła oczami i w myślach przesunęła go zdecydowanie bliżej czubków.
– Wciąż mnie podrywasz.
– Oczekujesz, że za którymś razem odpowiem ci tak?
– Próbować zawsze warto – Oparł się nonszalancko o oparcie i zrobił zachwyconą minę na widok szejka z bitą śmietaną.
– Czy ty w ogóle pracujesz, czy masz jakiś urlop? – Nie zamierzała się poddawać. Aura gęstniała, a jej ciało przygotowało się do boju.
– Trochę tu, trochę tam, gdzie się dało. Czy wiesz, ile tracisz bez dostępu do internetu, Danielle?
Uniosła brew. Dużo istot boskich czy potwornych miało kontakt z internetem, co zdecydowanie nie pomagało w identyfikacji jegomościa, a z drugiej strony ten tatuaż…
– Nazywam się Dahlia, tak tylko przypomnę. Domyślam się, ile tracę. Rolki, stories, możliwość sprawdzenia informacji w każdej sekundzie. Filmy. – Nagle usłyszała cichy pomruk, jakby nucił coś pod nosem. – Czy oczekujesz czegoś ode mnie, Dante?
– Tylko wyśmienitego towarzystwa.
– Wyśmienite towarzystwo właśnie się zastanawia, czy cię nie wyrzucić przez okno. Powiedzmy, że w jakiś sposób kojarzę twój tatuaż, ale próbuję dociec skąd. Jakaś subkultura? – Nie było czasu na miłe rozmowy dookoła tematu, ale też ciężko było z bezpośredniością.
– Widzę, że lubisz inne flirty. Mówiłem ci wczoraj, nie pamiętam. Próbuję sobie przypomnieć. – Wzruszył ramionami, po czym zrobił minę zbitego szczeniaczka. – Czy ta odpowiedź sprawi, że wyrzucisz mnie przez okno?
 
Zamieszała z głuchym łoskotem łyżką w filiżance. Gdyby był potworem, to niezwykle cierpliwym. Gdyby był herosem, to tak cholernie średnio ogarniętym, bo na tym etapie zwykle wyczuwało się wzajemnie, nawet z tego drugiego, bardziej sztywnego obozu. Śmiertelnik…? Kim ty jesteś, Dante? Nie miała problemu z przebywaniem w jego obecności, spotykała zdecydowanie gorszych/głupszych (niepotrzebne skreśl) ludzi na swojej drodze i on był po prostu… specyficzny. Prezentował się schludnie.
– Co ty, myślisz, że mam pieniądze na pokrycie kosztów nowej, dużej szyby?
– Nie miałaś problemu z "pożyczeniem" alkoholu, duh. – Odpowiedział wesoło. Heroska zamrugała oczami.
– Jakie pożyczenie alkoholu?
– No, wczoraj poczęstowałaś nas alkoholem zza tamtej lady.
– Kolego, chyba za bardzo się zamotałeś. To ty zdecydowałeś, że "pożyczysz", a ja ci tylko poradziłam, że jak już to niskie procenty.
– Widzisz, przyznajesz się do uczestnictwa i współpracy!
Pokręciła tylko głową z uśmiechem mówiącym "no, czubek". Chyba wczoraj za dużo wypił i ubzdurał sobie. Może i Hermesiaki kradły na okrągło, ale nie przyznawała się do udziału w tego typu akcjach. Za dużo krwi można było komuś napsuć.
 
Wraz z kolejną osobą w drzwiach, światła neonów zaczynały pomrugiwać. Lodówki szumiały niejednostajnie, co jakiś czas wydzielając trzask. Dahlia odwróciła się od razu, żeby zmierzyć wzrokiem nowo przybyłą osobę, ale na szczęście to była po prostu ładna kobieta bez ogona, ostrych zębów czy rogów. Standardy córki Demeter sięgnęły podłogi. No, chyba że pokaże kryształki i heroska odkryje wtedy nowy gatunek potworów ze szmaragdowym uzębieniem, to wtedy wstanie z siebie i wyjdzie obok. Oknem.
 
Odwróciła się do mężczyzny. Ten na widok nowej osoby rozpromienił się, w akompaniamencie szumu zamrażarki wygramolił się zza stolika. Ewidentnie znajoma twarz. Ciekawe, ile osób już podrywał, albo (z mocnym dystansem) ile osób go podrywało. W tym momencie neony z głośnym trzaskiem przestały działać, bar opustoszał w kilka sekund. Za pierwszym razem można było przypuszczać, że roztargnieni pracownicy zostawili w pośpiechu bar, ale tutaj? To już nie mógł być przypadek. Możemy mieć przejebane.

Isha? 
──── 
[905 słów: Dahlia otrzymuje 9 Punktów Doświadczenia]

czwartek, 19 czerwca 2025

Od Edgara CD Artema — „High to death"

Poprzednie opowiadanie

Przechylający się nieustannie, wibrujący obraz przede mną skupił się na jednym punkcie, którym był Artem i na pewien czas zatrzymał się na nim, doprowadzając mnie do głębokiego zamyślenia. Zaraz po nim moją uwagę zwróciły po kolei wytarte, stare ściany, ozdobny kredens nadający barowi średniowieczny styl oraz podłoga, dokładnie w miejscu, w którym wcześniej — czyli parę dni temu — leżało martwe ciało, co mogłobym rozpoznać już po samym przypomnieniu sobie zdjęcia i kątach, pod jakimi zostało ono zrobione.
— Tak serio, to sam nie wiem.
Mężczyzna po kolei domknął wargę i zbliżył do siebie brwi, tworząc na swoim czole zdenerwowaną, ostrzegawczą zmarszczkę.
— Zaczynam myśleć, że jesteś tu po coś innego.
Parsknęłom czymś pomiędzy śmiechem, wykpieniem a pogardą.
— Masz tak wysokie ego? Nie jesteś pępkiem świata, Artem. Jedyne, co możesz zrobić, to possać mi chuja.
Wymamrotał coś pod nosem, ale po tym zamilkł, jakby udawał, że w ogóle nie usłyszał moich słów (choć wiedziałom, że nim wzburzyły, ale prawdopodobnie uznał, że to tylko moje nietrzeźwe odzywki).
— Jesteś pewien, że zrobił to człowiek?
— Wyśmiewasz się ze mnie?
— Nie. Pytam serio. Ale chyba jesteś w takim stanie, że i tak nic nie dociera do twojej zapijaczonej głowy.
— W tym momencie to ty brzmisz jak zapijaczony.
— To nie ja jestem cholernym alkoholikiem.
Mogłom na niego splunąć. Mogłom z łatwością go powalić na ziemię kopnięciem, gdy był w tej pozycji. Mogłom pociągnąć go za te ciemne, kręcone włosy, po czym przyorać tą jego piękną, zabliźnioną twarzyczką o ziemię, aby przyozdobić ją kolejną raną. I zapewne bym to zrobiło, gdybym nie traciło co chwilę równowagi i gdybym nie czuło takiego dystansu między nami.
— A kto niby miał to zrobić? — warknąłem z wyrzutem. — Wróżki przyleciały i zmasakrowały mu ciało? Chcesz coś ukryć?
Jego twarz mówiła jedno — w każdej chwili jest gotowy sprawić siłą, abym wyleciał za drzwi. Właściwie to (wiedząc, jaki jest) zdziwiło mnie, że tego jeszcze nie zrobił.
— Widziałeś, co się z nim stało i nadal próbujesz sobie wmówić, że ja miałbym to zrobić. To jakiś twój kolejny mechanizm obronny? Myślałem, że- — Uciął tak ostro, jakby właśnie ugryzł się w język, byleby powstrzymać potok słów. — Powiem ci po prostu, jak dla mnie to wygląda. — Podniósł się z przyklęknięcia. — Po pierwsze, jesteś pierdoloną ofiarą losu, która nie radzi sobie sama z dosłownie niczym. Po drugie, nic nie było widać na kamerach, bo nie zrobił tego człowiek. Po trzecie, co już budzi pewne niewiadome, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych rzeczy, powinieneś coś widzieć przez mgłę, ale i tak nie widziałeś.
— O, boże! — stęknęłom. — Pierdol się.
— Skupiłeś się na reszcie tego, co powiedziałem, czy tylko się obraziłeś o oczywisty fakt? Zachowujesz się jak pierdolone dziecko. Ile ty masz lat, chłopie?
— Wymyślasz rzeczy z dupy, dziwisz się?
— Kopiesz pod sobą grób. Jeszcze słowo i zgłoszę cię, że podrabiasz sobie odznakę. Tego chcesz?
— Mam przewagę w tej sytua-
— Chuja masz, idioto, a nie przewagę! — warknął, wymachując ręką, jakby miał zamiar mnie uderzyć, ale że byłem zbyt daleko, to jego cios spotkał się z powietrzem. — Nieważne. Czy ty robisz to z jakiegoś poczucia obowiązku? Nie wierzę, że aż tak ci zależy na samej pracy. Może próbujesz odkupić swoje winy?
Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami odwróciłom się do niego plecami i oparłom o bar, prychając pod nosem. Czułom przy tym na sobie jego ciążący wzrok, jak gdyby rzeczywiście oczekiwał na odpowiedź.
— No, wiedziałem. Sam nie wiesz. I tak naprawdę nic, co robisz, nie ma większego sensu. Wypierdalaj stąd — powiedział w końcu i po stanowczości tych słów wiedziałem, jak długo je dusił w sobie.
— Nadal mam sposoby, żeby cię wrobić.
— Wypierdalaj stąd!
— To, że mnie odsunęli od tej sprawy, działa na twoją niekorzyść. Tak jak mówiłem…
— Wypie-
— Co jeśli zemdleje po drodze?
— Nie zemdlejesz, jesteś pieprzonym kłamcą.
— Tak po prostu pozwolisz mi iść samemu w środku nocy? — spytałom, słysząc kroki zmierzające w moją stronę. — A myślałem, że masz dobre serce.
Nagłe, bolesne ściśnięcie za ramię sprawiło, że z odruchu próby wyrwania się, gdyby nie mocny chwyt, zatoczyłbym się w miejscu.
— Moje dobre serce do ciebie się skończyło.
Spojrzałom na twarz mężczyzny i napłynęło do mnie wcześniejsze, prawie niemożliwe do powstrzymania pobudzenie — rosnące stopniowo ciepło chciało wylać się z mocą, która sprawiłaby, że to wszystko skończyłoby się jeszcze gorzej, niż wcześniej. Chciałom tak bardzo znowu powiedzieć mu te słowa, sprowokować go, zobaczyć jego gniew — wyrzucić mu prosto w twarz, że jeśli znowu zamierza mnie zostawić, to będzie mnie mieć na sumieniu.
Przy wzięciu niezbyt dyskretnego, głębokiego wdechu, znowu wbiłom wzrok w podłogę. Poczułom, jak moja szczęka powoli odzyskuje luz.
— Nie miałem innego wyboru. Nie chcę wszystkiego sobie zepsuć, wiesz?
Moje gardło zabolało, jakbym wypluło z siebie gwoździe. Nie miałem tego nawet na myśli. Znowu wyszło ze mnie coś tak głupiego, tak kłamliwego, że chciałem zapaść się pod ziemię.
Miał rację, że jestem kłamcą. Szczególnie do samego siebie. Wobec wszystkiego, co mówiłem. Nie było to zgodne z niczym, co rzeczywiście czułem i tak naprawdę skończyło się kolejną próbą prania mu mózgu, tworzenia w oczach Artema niewinnego obrazu mnie, żeby nie widział mnie jako tak okropnego człowieka.
Przygotowywałam się na odpowiedź, na finalne odrzucenie, czując, jak jego uścisk rozluźnia się, a potem kompletnie odpuszcza. Zawrócił się za bar, zgasił światła, brzęknął pękiem kluczy, zarzucił torbę na ramię i nie obarczając mojej osoby żadnym spojrzeniem, prędko mnie minął i ruszył do drzwi wyjściowych.
Otworzył je z piskiem, a przez dźwięk przejeżdżających z dala samochodów oraz powiewu nocnego wiatru zaszumiało mi w uszach, co sprawiło, że poczułam nagłe mdłości. Długi moment nie byłam w stanie podnieść nóg, pójść za nim, czy przynajmniej ruszyć się choć o milimetr — dopiero jego głos sprawił, że się otrząsnęłom.

 
— Powiedz mi coś.
Zatrzymałem się gwałtownie przy drzwiach bloku. Cisza o tej późnej porze spowodowała, że akcent Artema rozbrzmiał z potrojoną siłą w mojej głowie. Przełknąłem ślinę, odwracając się do oświetlanej przez lampę twarzy mężczyzny.
Parę sekund nic nie mówił, poniekąd z wyrazem zamyślenia, powodując, że zaczęłom odczuwać zaniepokojenie, a ta niepewność kazała mi wrócić jak najszybciej do mieszkania, byleby nie słuchać jego dalszych słów.
— Nigdy mnie nie zostawisz w spokoju, co?
Brązowe oczy uciekły w bok, na co się niepowstrzymanie uśmiechnąłem.
— Jesteś na mnie skazany do końca życia. Nie powiedziałem ci? Gdy raz ugryzę, nigdy nie odpuszczam.

Artem? 
──── 
[1020 słów: Edgar otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]